W zgiełku wywołanym nieszczęsną nowelizacją ustawy o IPN mało kto zauważył, że po cichutku umiera nam Senat, zwany niegdyś izbą refleksji. Pomyślany w 1989 r. jako przeciwwaga dla opanowanego przez postpeerelowskie partie Sejmu – już po pierwszych wolnych wyborach w 1991 r., a potem po przyjęciu tzw. małej konstytucji zdecydowanie stracił na znaczeniu. Przez kolejne lata co i raz pojawiały się propozycje zlikwidowania tej izby. Senat bronił się argumentem, że potrzebna jest refleksja nad przyjętymi w pośpiechu ustawami sejmowymi, co rzeczywiście od czasu do czasu podtrzymywało rację jego bytu. Począwszy od 2007 r., a w szczególności w kadencji 2011–15, rozpoczął się jednak – z inicjatywy samych senatorów – proces nadawania Senatowi mocniejszej i bardziej wyrazistej roli w polskim systemie parlamentarnym. Senat zaczął mianowicie szerzej wykorzystywać prawo inicjatywy ustawodawczej w celu lepszej realizacji praw obywatelskich i w ogóle ulepszania prawa. Czynił to przez:
1. współpracę z rzecznikiem praw obywatelskich, który w rocznych raportach wymieniał przepisy naruszające prawa obywatelskie;
2. analizę wyroków Trybunału Konstytucyjnego, w których TK wskazywał na wymagające zmiany niekonstytucyjne przepisy;
3. analizę raportów Najwyższej Izby Kontroli, w których nierzadko pojawiały się propozycje zmian w prawie;
4. wzywanie „na dywanik” ministrów opóźniających wydawanie wymaganych ustawami rozporządzeń, bez których ustawy były martwe.
W ten sposób stopniowo Senat budował swoją nową tożsamość: stawał się strażnikiem i inicjatorem dobrego prawa – zarówno w stosunku do pojedynczego obywatela (lub grup obywateli), jak i do instytucji, a dodatkowo był także izbą refleksji, gdy Sejm uchwalił prawny bubel.