Sprawa jest poważna. Amerykański Departament Stanu – pierwszy raz od bardzo dawna, a być może w ogóle po raz pierwszy w historii polskiej demokracji (tu zastrzegam, że nie przejrzałem archiwów) – ostrzega, że działania rządu w Warszawie zagrażają strategicznym interesom Polski i mogą godzić w nasze relacje z USA. Co więcej, Amerykanie przestrzegają, że działania te wywołują podziały, na których korzystają wyłącznie nasi przeciwnicy.
Oświadczenie rzeczniczki Departamentu Stanu Heather Nauert warto przytoczyć w całości:
„Historia Holocaustu jest bolesna i złożona. Rozumiemy, że wyrażenia takie jak »polskie obozy śmierci« są niewłaściwe, błędne i sprawiają ból. Jednakże jesteśmy zarazem zaniepokojeni i tym, że jeśli projekt tej ustawy wszedłby w życie, mógłby podważyć wolność wypowiedzi i badań naukowych. Wszyscy musimy zachować szczególną ostrożność, by nie ograniczać debaty i wypowiadania się na temat Holocaustu. Wierzymy, że nieskrępowana dyskusja, badania naukowe i działalność edukacyjna to najlepszy sposób, by przeciwdziałać niewłaściwym i krzywdzącym wypowiedziom. Jesteśmy zaniepokojeni konsekwencjami, jakie projekt tej ustawy, o ile wejdzie w życie, mógłby wywołać dla strategicznych interesów Polski i jej relacji – także ze Stanami Zjednoczonymi i Izraelem. Na podziałach, które mogą powstać pomiędzy naszymi sojusznikami, skorzystają tylko nasi wrogowie. Zachęcamy Polskę do zrewidowania projektu pod względem potencjalnego wpływu na zasadę swobody wypowiedzi i naszą zdolność efektywnego partnerstwa” (tłum. autor).
Amerykanie ostrzegają – nasze relacje ucierpią
Dwa zdania dotyczące obaw USA o wpływ planowanej legislacji na strategiczne interesy Polski i jej strategiczne relacje sojusznicze są de facto zawoalowaną groźbą czy przestrogą, że te interesy i relacje mogą poważnie ucierpieć. Ostatnie zaś zdanie nie pozostawia żadnych wątpliwości – jeśli ustawa nie zostanie poprawiona, Polska i USA nie będą już takimi partnerami jak do tej pory. To zapowiedź zbliżającej się katastrofy w najważniejszych dla nas relacjach zagranicznych. Nie wolno do niej dopuścić.
Niezależnie od tego, kto zaczął czy kto zawinił – a polska debata pełna jest dziś samozwańczych śledczych – tego sygnału z USA nie wolno zlekceważyć. Zdjęcia uścisków dłoni z Rexem Tillersonem – niecały tydzień temu – można włożyć do archiwum. Tak samo zdjęcia tłumów oklaskujących Donalda Trumpa na pl. Krasińskich. To najwyższy poziom dyplomacji i obie wizyty pokazują, że Ameryka przykłada dużą wagę do relacji z Polską. Dokładnie to samo wyraża oświadczenie Departamentu Stanu, wygłoszone nie w czasie uroczystej kolacji czy okolicznościowego przemówienia, a będące wyrazem amerykańskiej polityki. Profesjonalni dyplomaci właśnie powiedzieli nam, co jest naprawdę ważne dla USA.
Wolę nie dywagować, co może się stać, jeśli Warszawa nie zareaguje. Można sobie wyobrażać całą paletę działań w sferze dyplomacji, handlu, wojska – wszystkie nieprzyjemne, bolesne, niebezpieczne. Nie wiem jednak, czy za tym poważnym ostrzeżeniem jest już przygotowany plan dalszych kroków, jakie przygotowano retorsje.
Nie wykluczam, że i amerykańskich partnerów zaskoczył rozwój wypadków wokół nowelizacji ustawy o IPN. Nie ma jednak wątpliwości, że awantura, jaka wybuchła w zasadzie kilka godzin po wyjeździe Tillersona z Polski, musiała zająć amerykańskich dyplomatów równie intensywnie co sama wizyta. Budowany latami wysiłek, również po stronie ambasady USA, może być właśnie zakwestionowany. Jest też oczywiste, że siła przekonywania – lub, jak kto woli, lobbingu – Izraela czy środowisk żydowskich jest w Waszyngtonie nieporównywalnie silniejsza od głosu Polski.
Jeśli Stany Zjednoczone zdecydowały się użyć strategicznego argumentu, to znaczy, że oczekują strategicznej odpowiedzi. Nie interesują ich zapewne wypowiedzi parlamentarzystów. Głos musi zabrać MSZ i najwyższy rangą przedstawiciel Polski w stosunkach zewnętrznych – prezydent. Gdy najważniejszy sojusznik mówi nam, że działamy wbrew sojuszowi, milczeć nie wolno.