Na dziś księgowy stan posiadania Marynarki Wojennej to trzy okręty podwodne typu kobben („Sęp”, „Sokół”, „Bielik”) i ORP „Orzeł”. Faktycznie po wrześniowym pożarze, jaki wybuchł na ORP „Orzeł”, nie zostało nam już nic, co przedstawia wartość bojową.
Kobbeny to morscy emeryci, znacznie starsi od załóg, które jeszcze na nich służą. Wprowadzane do linii w połowie lat 60. zeszłego wieku okręty biją rekordy długowieczności. Jednak w kategorii „jakość” niewiele mają do zaoferowania. O czym głośno mówiło się już 15 lat temu, kiedy przyjmowane były na stan uzbrojenia.
Co obiecał Antoni Macierewicz?
Przejęcie wycofanych przez Norwegów okrętów miało być rozwiązaniem tymczasowym – do czasu pozyskania nowych jednostek. Jak często bywa z prowizorkami, ta również okazała się najtrwalsza. Mimo że będą służyły pod polską banderą ponad 15 lat, już wiadomo, że nie uda się utrzymać kobbenów na zakładkę do czasu, aż Marynarka Wojenna pozyska nowe okręty podwodne. Na początek czerwca przyszłego roku zaplanowano zdjęcie bandery na kolejnym okręcie. Pozostałe dwa wyjdą z linii w 2019 roku.
Do tego czasu żaden z oferentów nie będzie w stanie wybudować i dostarczyć nowego okrętu. Nie pomaga w tym zresztą samo Ministerstwo Obrony. Antoni Macierewicz od kilku miesięcy zapewnia, że jeszcze w tym roku wybrany zostanie producent, który zbuduje okręty podwodne dla Polski. Pomijając fakt, że do końca roku zostało dziesięć dni, to samo wybranie producenta nie załatwia sprawy.
Czekają nas jeszcze miesiące żmudnych negocjacji i ustaleń. A na końcu niezwykle słony rachunek, na który polskiego wojska najprawdopodobniej nie stać. Mając do wyboru załatanie dziurawego nieba (zbyt mała liczba samolotów, brak obrony przed atakiem z powietrza), wydanie około 13 miliardów zł na okręty podwodne wydaje się nieprzemyślaną ekstrawagancją.