Wszystko to podobno miało służyć poprawie wizerunku Polski na arenie międzynarodowej, a szczególnie w Unii Europejskiej. Dostaliśmy nowego premiera. Gładko uczesanego, grzecznego, w czystych okularkach, do tego znającego języki i potrafiącego ponoć liczyć! Lena Kolarska-Bobińska trafnie określiła tę wymianę wicepremiera na premiera i odwrotnie – przemalowywaniem (POLITYKA 50). A ja na pytanie, czy to przemalowywanie jest jakimś postępem w polskiej polityce, usłyszałam niedawno odpowiedź: „Ależ naturalnie, że to znaczący postęp! Dotychczas głowa rządu kłamała tylko po polsku, a teraz kłamie również po angielsku”.
Postęp à la PiS, można by rzec. Mateusz Morawiecki pokazał to wyraźnie podczas pierwszego szczytu UE, w którym uczestniczył. A właściwie uczestniczył, ale nie do końca. Opuścił zebranie szefów państw członkowskich UE przed konkluzjami, bo czekała na niego wigilia i opłatek w gronie partyjnych kolegów. Taka przynajmniej wersja krąży w kuluarach – wśród zdumionych tym kuriozalnym zachowaniem. Czy europejscy politycy mogli to odebrać inaczej niż jako wyraz arogancji? W pisowskim języku zapewne nazywa się to „wstawaniem z kolan” – bo przecież Angela Merkel również była obecna na szczycie, więc niech patrzy kanclerka, co dla nas, dumnych Polaków, jest naprawdę ważne! I Macron niech widzi, jak my sobie ot tak, po prostu, szczyt europejski opuszczamy, skoro Francja nie chce wpuszczać naszych pracowników delegowanych na dotychczasowych warunkach. Stać nas, a co?!
Polski rząd miał podobno bronić praw nabytych przez Polaków, którzy wyjechali do Wielkiej Brytanii. A to właśnie brexit był przecież tematem ostatniego szczytu.