Artykuł w wersji audio
„Ludzie czują się oszukani. To nie Morawiecki wygrał wybory, a Szydło z pomocą PiS”. „Jedno trzeba przyznać: w komitecie politycznym PiS jest tylko jedna osoba z nabiałem, za którą warto stanąć. To Beata Szydło. Reszta to eunuchy, kastraci polityczni i przydałoby się ich przewietrzyć”. „PiS i Duda potraktowali p. premier Szydło jak śmiecia. Moja rodzina nigdy więcej nie pójdzie na żadne wybory”. „A może czas założyć nową partię prawicową i pożegnać się z JK? Przemyślmy to…”. „Beata, zrób partię nową, a pójdziemy za tobą wszędzie”.
Podobne komentarze zaczęły zalewać prawicowy internet zaraz po ogłoszeniu decyzji o rezygnacji Beaty Szydło; a jeszcze przed dymisją pełno było haseł typu: „Murem za Szydło”, „ręce precz od naszej Beaty” itp. Tak zmasowanej kontestacji decyzji Jarosława Kaczyńskiego w elektoracie PiS do tej pory nie widziano. Nawet karkołomny brukselski atak na Tuska, zakończony niesławnym „27:1”, cieszył się większym zrozumieniem ludu pisowskiego. Bo tamtą klęskę polityczną jeszcze można było przecież sprzedać jako godnościowe zwycięstwo. A tym razem okoliczności łagodzących zabrakło. Kibice „dobrej zmiany” najwyraźniej doświadczyli ze strony obozu rządzącego tego, czego druga strona polskiego konfliktu nieustannie doświadcza od dwóch lat. Ostentacyjnej pogardy dla ich wrażliwości.
Bo „naszą Beatę” potraktowano niesprawiedliwie, po ludzku skrzywdzono, wyrządzono świństwo. Na domiar złego wymieniono ją na z gruntu podejrzanego i niepewnego Mateusza Morawieckiego. Bankiera z milionami na koncie, byłego doradcę Tuska. Takich jak on w najtwardszym pisowskim rdzeniu nazywano zwykle przebierańcami. Nawykowo podejrzewano o agenturę, związki z WSI i innymi mrocznymi siłami tłumnie wypełniającymi prawicową wyobraźnię. Tolerowano tylko do pewnego stopnia, jako fachowców wynajętych do konkretnych zadań, którym należy uważnie patrzeć na ręce. Pod żadnym pozorem nie wolno jednak dopuszczać przebierańców do politycznego jądra, gdyż większość z nich chce się tylko dobrać do źródeł prawicowej mocy i poddać ją wpływom obozu zdrady narodowej.
Dla czytelnika „Gazety Polskiej” takie sprawy są oczywiste. Mniej zideologizowanemu elektoratowi wystarczy zaś to, że Morawiecki jest po prostu przedstawicielem elit.
Jak hejnał mariacki
Ostatnią deską ratunku, której uczepili się do tej pory zdyscyplinowani, a teraz wyraźnie skonsternowani i strapieni publicyści „dobrej zmiany”, było odwołanie się do geniuszu strategicznego Kaczyńskiego. Pisano więc po dymisji Szydło, że skoro prezes podejmuje ważną decyzję, to bezwzględnie należy mu zaufać. Bo widać miał istotne powody albo dysponował informacjami, o których głośno mówić nie należy. Jeden z komentatorów ze stajni braci Karnowskich nawet posunął się do zakwestionowania sensu swej profesji, cytując słynne porzekadło Bismarcka o tym, że polityka jest jak kiełbasa i lepiej nie wnikać, jak się ją robi. Obywatel w państwie PiS nie powinien więc zadawać zbędnych pytań, tylko przyjmować do wiadomości wolę przywódcy i oklaskiwać. Nawet jeśli coraz mniej z tego rozumie.
Tyle że lud pisowski tym razem odmówił klaskania. Przywództwo Kaczyńskiego po raz pierwszy w takiej skali zostało więc zakwestionowane. Dogmat o jego nieomylności postawiony pod znakiem zapytania. Chyba jeszcze nigdy prezes aż tak nie nagrabił sobie we własnym elektoracie. I czy ktokolwiek mógł się spodziewać, że stanie się to za sprawą tekturowej damy Beaty Szydło?
Była najbardziej niesuwerennym premierem po 1989 r. Spośród jej poprzedników nawet Jan Krzysztof Bielecki, Hanna Suchocka, Jerzy Buzek i Kazimierz Marcinkiewicz – choć tak samo wyciągnięci z kapelusza przez potężnych patronów – po objęciu stanowiska prowadzili już mniej lub bardziej samodzielną politykę. Zresztą również peerelowscy premierzy, choć skuci wytycznymi Biura Politycznego, raczej cieszyli się większym zakresem osobistej władzy.
Beata Szydło miała całkowicie spętane ręce. Nie mogła podejmować decyzji personalnych we własnym gabinecie. Ani choćby skomentować własnym słowem postawę tego czy innego ministra, zresztą jej oceną nikt by się i tak nie przejął. Monopol w tej sprawie należał do prezesa. Do tego, wbrew oczekiwaniom Kaczyńskiego, pani premier nie była też w stanie rozstrzygać wewnętrznych konfliktów. Aby zrównoważyć wpływy formalnie jej podlegającego wicepremiera Morawieckiego, musiała zawiązać nieformalny sojusz z kolejnym jej podwładnym, ministrem Ziobro. W istocie pani premier była politycznie słabsza od wielu swoich ministrów.
Prezes publicznie wyznaczał jej cele i rozliczał z realizacji. Dyktował, jak ma głosować na unijnych szczytach. Marszczył brwi, gdy próbowała się chować za programami społecznymi rządu. Zawsze musiała być na pierwszej linii i atakować wrogów (opozycję parlamentarną, organizacje obywatelskie, Komisję Wenecką, Brukselę), choć przecież jeszcze niedawno jej atutem miało być względne umiarkowanie i kobieca łagodność. Pod koniec urzędowania sama z siebie wychodziła już przed szereg, coraz mocniej radykalizując wypowiedzi, była chmurna i brutalna; nic już nie zostało z jej pogodnego oblicza, jakie pokazywała w czasie wyborczych kampanii w 2015 r. Jakby miała nadzieję, że gorliwością uchroni się przed ścięciem.
A przede wszystkim wzięła na siebie odmowę publikacji wyroków Trybunału Konstytucyjnego, co zapewne zaprowadzi ją w przyszłości przed Trybunał Stanu. Trudno o wyrazistszy przykład osobistego poświęcenia w służbie „dobrej zmiany”. Beata Szydło zrobiła absolutnie wszystko, aby zadowolić wielkiego pana z Nowogrodzkiej.
Osobliwość tego premierostwa dodatkowo podkreślały publiczne wystąpienia Szydło. Bardziej wyrobionej publice z czasem musiało się robić niedobrze na dźwięk sloganów o „biało-czerwonej drużynie”, „zwykłych Polakach”, „bezpiecznej Polsce”. Nawet gdy z marsową miną straszyła zachodnich przywódców islamską zarazą bądź groźnie zaciskała pięść na okładce tygodnika „Sieci Prawdy”, raczej była śmieszna niż groźna. Sztuczność tych kreacji biła po oczach.
Nużyła powtarzalność garsonek, broszek i gestów. Irytował płaczliwy ton i retoryczna drętwota. Dwa lata przemów i ani jednej interesującej myśli. Już po dymisji ktoś napisał w internetowej dyskusji, że porywała Polaków mniej więcej tak jak hejnał mariacki.
Zwykła dziewczyna
Po Millerze, Kaczyńskim i Tusku przywykliśmy analizować osobowość premierów, ich charyzmę i władczość, umiejętność dyscyplinowania własnych szeregów i prowadzenia gry politycznej z przeciwnikiem, wreszcie wizerunkową sprawność. Już premierostwo Ewy Kopacz było poniżej wyśrubowanych standardów, choć rzucona na głęboką wodę sukcesorka Tuska mimo wszystko była figurą suwerenną i do końca walczyła o utrzymanie władzy. Dopiero Beata Szydło okazała się krańcowym zaprzeczeniem kanclerskiego ideału.
Zresztą nawet politycznie wyrobiona część elektoratu „dobrej zmiany” popierała swoją premier raczej warunkowo, ciesząc się sondażowymi efektami tego premierostwa. Szydło mogła być użyteczna, lecz prawdziwej ideowej esencji realizowanego projektu oraz intelektualnej podbudowy dostarczał wyłącznie prezes. Każdy, kto choć trochę interesował się polityką, musiał mieć przecież świadomość, że premier miała być przede wszystkim wizerunkiem „dobrej zmiany”. Adresowanym do ulubionego suwerena PiS, czyli „zwykłych Polek i Polaków”.
W strategiach marketingowych to wyborcy niezbyt zainteresowani polityką i słabo rozumiejący jej mechanizmy, ogarniający najprostsze jej wymiary, a zatem podatni na najbardziej trywialne bodźce. To oni są bowiem głównym celem wielkich kampanii politycznych. Beata Szydło, trochę nieporadna, obrażająca inteligenckie wyobrażenia o dobrym premierze, lecz nadrabiająca deficyty chłopskim uporem w kurczowym trzymaniu się stanowiska, wypadała wiarygodnie.
Z samego założenia była elementem podrzędnym układu, w którym funkcjonowała. Przedmiotem politycznej rozgrywki, bez szans wejścia w podmiotowe role. Zderzakiem, którego nikt przesadnie nie szanuje, bo zużyty nadaje się tylko do wymiany. Nie przewidziano tylko jednego: że owi „zwykli Polacy” potraktują swoją premier jak najbardziej podmiotowo. I nawet staną w jej obronie. Bo fenomen Szydło polegał na tym, że idealnie wpasowała się w przeciętne gusta konserwatywnych Polaków, zwłaszcza poza dużymi ośrodkami. Jako swojska, tradycyjnie rodzinna, głęboko wierząca, z synem księdzem, wyglądająca jak miliony kobiet w jej wieku, trafiła w jakąś czułą nutę wielu wyborców.
Ktoś napisał, że kiedy była premierem, czuł się wreszcie w kraju po raz pierwszy „jak u siebie w domu”. I nawet jeśli „matka narodu” czy „nasza dziewczyna” to określenia nieco egzaltowane, Kaczyński mógł poczuć pewne zagrożenie. Szydło nie była w stanie ukraść mu partii, ale zaczęła wyraźnie podkradać elektorat, przejmowała emocje. Jej charyzma nie wykraczała poza lud pisowski, ale nie to było istotne. Stała się po prostu bliższa przeciętnemu wyborcy PiS niż żoliborski inteligent Kaczyński. Być może i to miało znaczenie dla decyzji o pozbyciu się premier.
Inteligent patrzy na zwykłego Polaka
To nic nowego, że liderzy polityczni wywodzący się z inteligenckiej formacji rozminęli się z ludem. Z reguły tak przecież było. Czy to inteligencja ludem pogardzała, czy się nim fascynowała, nigdy nie była w stanie zbliżyć się do prawdziwego poznania natury „zwykłego Polaka”. Nawet doświadczenie Solidarności, gdy na krótką chwilę wreszcie spełniony został ideał „z szlachtą polską – polski lud”, tylko pozornie zmieniło ten stan rzeczy. Po zniszczeniu wielkiego ruchu inteligencja znów bowiem straciła orientację, bezradnie pytając, gdzie się podziały te miliony.
„Bo inteligent uważa, że sobie szarego człowieka wychował” – pisał w połowie lat 80. opozycyjny publicysta Piotr Wierzbicki. „Inteligent wierzy w magiczną moc własnej swej twórczości i działalności. Inteligent pisze, głosi, naucza. Kto jest jego odbiorcą? Szary człowiek, ma się rozumieć. (…). Ale nie wymagajmy od inteligenta zbyt wiele. Świadomość, że przerobił duszę szarego człowieka na modłę własną, jest mu potrzebna jak powietrze. Więc inteligent posiada naturalną skłonność, aby zakładać, że szary człowiek rozumuje i przeżywa tak jak on”.
Trzeba było dopiero demokracji i szoku pierwszych wolnych wyborów, aby elity dostrzegły swój błąd. W 1990 r. szary człowiek pokazuje swym przewodnikom monstrualną figę, wynosząc ponad premiera Mazowieckiego dziwacznego przybysza z Peru Stana Tymińskiego. Nauczka była celna. Od tej pory nie można już było pozwolić sobie na ignorowanie pragnień ludu w strategiach politycznych.
Tylko po czym je rozpoznać? W głośnej „Prześnionej rewolucji” sprzed trzech lat Andrzej Leder wskazywał na poczucie krzywdy. Głęboko zakorzenione, choć niekoniecznie uświadomione. Będące efektem ubocznym wielkich rewolucyjnych procesów minionego stulecia. I odpowiadające za wielką skazę naszego życia publicznego – brak zaufania. Do instytucji państwa, do elit, ale i do bliźnich. Nie sposób więc – dowodził Leder – trwale i skutecznie mobilizować zwykłego Polaka na gruncie wspólnotowego sukcesu. Czerpie on bowiem najgłębszą rozkosz z niepowodzenia innych, z cudzego bólu i cierpienia. Jest to jego rekompensata za doznane w poprzednich pokoleniach krzywdy. (Pisze o tym także Sławomir Sierakowski).
Co wykorzystuje zwykle prawica, pochlebiając tej nienawiści. Z niezwykłą wprawą nauczyła się podsuwać ludowi obrazy wroga, aby miał na kim wyładować swój gniew. Niby to wskazuje źródła społecznego bólu, lecz je instrumentalizuje, poprzestając na wezwaniu do odwetu. Nie ma zresztą interesu w tym, aby poczucie krzywdy kiedykolwiek zanikło. To przecież najważniejsze polityczne paliwo prawicy.
Strategia krzywdy i pochlebstwa stanowi podstawę metody politycznej Jarosława Kaczyńskiego. Ale przypadek Szydło okazał się bardziej skomplikowany, niż prezes mógł przypuszczać.
Kim prezes gardzi?
„Jesteśmy rządem zwykłych Polaków. Nie jesteśmy rządem elit” – niemal krzyczała Beata Szydło podczas ostatniej sejmowej debaty nad wnioskiem o wotum nieufności dla jej gabinetu, złożonym przez Platformę Obywatelską. Raptem kilka godzin dzieliło ją wtedy od posiedzenia Rady Politycznej PiS, gdzie tylko dwóch partyjnych towarzyszy odważyło się stanąć po jej stronie.
W Sejmie posłowie partii rządzącej oczywiście jeszcze jej klaskali, całe wystąpienie szefowej rządu sprowadzało się zresztą do wygrażania opozycji. Choć w słowach Szydło: „Jestem dokładnie taka jak miliony Polaków. Nie stoi za mną żaden układ”, równie dobrze mógł się przecież przejrzeć Jarosław Kaczyński. Będąc bowiem patronem owego rządu zwykłych Polaków, a nawet faktycznym jego zwierzchnikiem, osobiście nigdy przecież nie należał do zbiorowości, którą miał ambicję reprezentować. Zawsze stał ponad nią. Jedynie jej używał w swych politycznych manewrach. A zwykła Polka na czele rządu służyła mu jedynie za kamuflaż.
Prezes jednak się zagalopował. Traktując Szydło w ostatnim okresie z niezrozumiałym okrucieństwem, odmawiając jej prawa głosu na partyjnym kongresie, osaczając przez długie miesiące plotkami o dymisji, wreszcie bezpodstawnie zmuszając do złożenia rezygnacji, Kaczyński zaprzeczył samemu sobie. Tocząc swą widowiskową wojnę ze „stronnictwem liberalnej pogardy”, sam okazał głęboką pogardę tej, która przez dwa lata z niezwykłym oddaniem świadczyła o jego ludowej wiarygodności. Tym samym zdradził się, obnażył pieczołowicie rozwijaną uzurpację, przypomniał o swoim salonowym rodowodzie. Cóż z niego za ludowy mściciel, skoro tyle w nim pogardy dla „naszej Beaty”? Może więc znacznie bliżej Kaczyńskiemu do tych, których gorliwie zwalcza? Może nawet jest jednym z tamtych, tylko umiejętnie to dotąd ukrywał?
Wskazanie Morawieckiego na nowego premiera dodatkowo potwierdza tę intuicję. Zadufany w sobie Kaczyński najwyraźniej nie zauważył, że suweren upodmiotowił swoją premier i ani myślał redukować jej do roli zderzaka. Inteligent z Żoliborza, jak wielu jego poprzedników, uległ złudzeniu, iż jest w stanie „przerobić duszę szarego człowieka na modłę własną”. Tymczasem dymisjonując Szydło, przebił kołkiem własną legendę.
Jeśli w kalkulacjach pisowskich marketingowców Beata Szydło miała robić za wierzbę płaczącą na rozstajach polskich dróg, za jej ścięcie przyjdzie teraz PiS sporo zapłacić. Być może więcej niż za wykarczowane hektary Puszczy Białowieskiej i zrównane z ziemią instytucje państwa prawa.