Spełnienia ich głównego postulatu, żeby nakłady na publiczną służbę zdrowia zwiększyć w ciągu trzech lat z obecnych 4,7 proc. do 6,8 proc. produktu krajowego brutto rząd PiS raczej nie rozważa. Mimo deklaracji Jarosława Kaczyńskiego, że byłoby to absolutne minimum. Ale kiedyś, w przyszłości. Z wieloletniego planu finansowego państwa wynika bowiem, że obecne 4,7 proc. w 2020 r. ma być ciągle aktualne. Rezydenci za deklarację podziękowali i kompromisowo zgodzili się na 6 proc. Po nieudanych rozmowach z Konstantym Radziwiłłem, a potem Beatą Szydło, swoje postulaty adresują teraz do prezesa. Wyciągnięta do zgody ręka wisi jednak w powietrzu. Widać, że PiS się zastanawia.
Nie byłoby trudno skłonić narodową fundację do kolejnej kampanii pokazującej, ilu to pacjentów wysłali lekarze na tamten świat, przykładów dostarczyliby z pewnością nawet koledzy z rządu. A w wersji light powtórzyć dawne hasło „pokaż lekarzu, co masz w garażu” i powrócić do łapówkowej narracji. Napuścić suwerena na lekarzy byłoby chyba nawet łatwiej niż na sędziów, TVPiS już zaczęła. Na razie PiS usiłuje językiem insynuacji suwerenowi wmówić, że protesty prawdopodobnie ze służbą zdrowia nie mają nic wspólnego. W domyśle – są inspirowane przez totalną opozycję i jakieś wrogie Polsce siły. No bo przecież rezydenci nie mieli podwyżek płac od dobrych siedmiu lat, więc dlaczego zdecydowali się protestować dopiero teraz? Wcześniej judzono naród, że młodzi lekarze walczą o podwyżki dla siebie, chcą zarabiać 9 tys. zł miesięcznie.