Partia rządząca ze stoczni uczyniła symbol przemysłowego patriotyzmu. Na przykładzie Stoczni Marynarki Wojennej widać jednak, że dobre chęci to jedno, a realia to drugie.
Z kilkumiesięcznym poślizgiem, ale wreszcie się udało: państwowy gigant zbrojeniowy PGZ przejmie Stocznię Marynarki Wojennej w Gdyni. To kolejny rozdział epopei polityczno-zbrojeniowo-przemysłowej, której tylko jednym z symboli jest, budowany najdłużej w historii Polski, okręt wojenny Ślązak. O ironio, mimo rzekomego uratowania stoczni może to być ostatni okręt nawodny, który tam powstanie. Bo kiedy rząd chwali się kupnem przez PGZ upadającej Stoczni Marynarki Wojennej, trzeba przypomnieć, że zabrał jej kilkumiliardowej wartości kontrakty.
Położony na oksywskim brzegu gdyńskiego portu zakład to kawał historii – zarówno Marynarki Wojennej RP, z której główną bazą jest przez płot, jak i przemysłu stoczniowego. Opisanie każdego zakrętu historii stoczni jest tu niewykonalne. Trzeba jednak zaznaczyć punkty zwrotne, rzutujące na jej obecny stan.
W 2001 r. rząd Leszka Millera, który jako pierwszy wdrożył ambitny program zbrojeń, chciał w gdyńskiej stoczni wybudować siedem nowoczesnych korwet. Kupił licencję z Niemiec – od znanego producenta okrętów Blohm&Voss (obecnie Thyssen Krupp Marine Systems). Program był tyleż ambitny, co dramatycznie niedoszacowany pod względem kosztów – na wszystkie okręty zamierzano wydać pół miliarda złotych. Już rok później „projekt 621” zredukowano do jednego okrętu.
SMW ratowała się budową kutrów dla Indonezji, ale było jasne, że bez zamówień z wojska się nie utrzyma. Dekadę potem, kiedy SMW upadała pod ciężarem kryzysu, braku zamówień, odejść kadry inżynierskiej, program Gawron zawieszono, a potem skasowano. W 2014 r. okręt, nazywany już Ślązakiem, przemianowano na patrolowiec, ogołocono z większości uzbrojenia i polecono stoczni dokończyć.
Stocznia w Gdyni na skraju upadku
2 lipca 2015 r. kadłub Ślązaka z numerem 241 na burcie uroczyście zwodowano, ale właśnie wtedy SMW zaczęła wkraczać w nowe kłopoty. Stocznia z flotą w nazwie za bardzo uwierzyła politykom, planującym odbudowę Marynarki Wojennej. Wtedy do 2023 r. planowano budowę aż 10 nowych okrętów!
Dla marynarzy było to jak marzenie: powstać miały trzy nowoczesne niszczyciele min, trzy patrolowce z funkcją zwalczania min i trzy najlepiej uzbrojone okręty obrony wybrzeża. No i oczywiście wreszcie uzbrojony oraz zdolny do działania Ślązak. Przynajmniej część zamówień miała przyjść do SMW, a sam kontrakt na Czaple i Mieczniki wyceniano na 5 mld zł. Poza gotówką oznaczałby zastrzyk technologii, bo dostawcami konstrukcji i wielu elementów wyposażenia miałyby być czołowe europejskie stocznie wojenne.
Stocznia znajdująca się w upadłości likwidacyjnej – bo nie udało się zawrzeć układu z wierzycielami – widziała w przyszłych kontraktach szansę na przetrwanie. Zawiązała z PGZ konsorcjum i wystartowała do przetargu na sześć jednostek. Syndyk próbowała utrzymać zdolności produkcyjne, wyprzedając część majątku, ale nadal realizując zamówienia remontowe i dokańczając Ślązaka. Ale jesienią zeszłego roku doszła do ściany. „Brak jest zamówień, brak perspektyw na przyszłość, w tej sytuacji, niestety, będę zmuszona wystawić Stocznię na sprzedaż” – mówiła Magdalena Smółka.
Co się stało, że pani syndyk przestała wierzyć w przyszłość SMW jako samodzielnego zakładu? Programy Czapla i Miecznik, główne źródła przyszłych dochodów, zostały skasowane. Proces ten trwał od ponad półtora roku, ale ostatnie oświadczenia MON nie pozostawiają wątpliwości: okrętów nawodnych w najbliższym czasie nie będzie.
Sytuacja przypominała błędne koło: pogrążonej w kłopotach stoczni miały pomóc rządowe zamówienia, skierowane do pogrążonej w kłopotach stoczni, która nie była w stanie ich wykonać. Taki przynajmniej był wniosek z audytu przeprowadzonego przez Inspektorat Uzbrojenia MON, kiedy zastanawiano się, jak dokończyć Ślązaka w likwidowanym zakładzie i jak skierować tam nowe zamówienia.
Ocena wypadła dramatycznie dla SMW: nie da się. Kropkę nad i postawiła w zeszłym tygodniu publikacja Koncepcji Obronnej RP, w której Marynarka Wojenna przyszłości to cztery okręty podwodne – nosiciele rakiet samosterujących, trzy niszczyciele min Kormoran i... brzegowe baterie rakietowe. Bojowej floty nawodnej praktycznie się nie przewiduje, choć możliwa jest modernizacja posiadanych dwóch ponadtrzydziestoletnich fregat OHP.
Okręty podwodne przypłyną z zagranicy?
Pomysł „kupna” państwowej stoczni w upadłości przez państwowego potentata zbrojeniowego pojawił się już za poprzedniego rządu, ale nie został zrealizowany. PiS przyszedł do władzy z hasłem „uratowania” polskich stoczni, uchwalił nawet specjalną ustawę dotyczącą zakładów cywilnych.
Dla wojskowej stoczni miał jasno wyznaczony kierunek: przejęcie przez PGZ, hojne zamówienia i eksport na świat. Resort powołał nawet w PGZ specjalną spółkę Stocznia Wojenna z siedzibą w Radomiu – co było tematem drwin, lecz nie podważało sensu konsolidacji.
Ale raport o stanie stoczni z 2016 r. musiał sugerować, że jest z nią gorzej, niż myślano. Syndyk wyceniła majątek SMW na 225 mln zł i choć PGZ dostała od skarbu państwa aż 300 mln na zakup stoczni, tyle wydać nie chce. Nawet zawarta wczoraj przedwstępna umowa przewiduje kolejny audyt „w zakresie technicznym, finansowym i prawnym”, który „zdeterminuje czynności związane z realizacją transakcji”. Choć nie brzmi to jak stuprocentowa gwarancja kupna, na pytania o to oburza się na Twitterze wiceminister Bartosz Kownacki, który osobiście firmował zapowiedziane przejęcie. Kadłub Ślązaka widoczny za nim był swoistym memento dla dobrych chęci.
Co jeśli nie okręty nawodne oferuje MON SMW wcielonej do PGZ? We wspomnianej Koncepcji Obronnej RP zapisano zakup nie trzech – jak planowano do tej pory – a czterech okrętów podwodnych. Znane jest wymaganie Polski, by tego typu programy zbrojeniowe realizować ze znacznym udziałem krajowego przemysłu. Z ust przedstawicieli resortu padały deklaracje, że owe okręty „będą budowane w Polsce”.
Tyle że żadna stocznia w Polsce, w tym SMW, nie zbudowała dotąd okrętu podwodnego. Takich stoczni na świecie jest w ogóle bardzo mało. Poza Rosją, Chinami i Koreą Północną okręty podwodne produkują Amerykanie, Francuzi, Niemcy, Holendrzy, Hiszpanie, Włosi i Szwedzi (a na ich licencji Australijczycy). Wszystko to kraje z liczącymi się marynarkami wojennymi, solidnym przemysłem i nieubogie.
Czy pogrążony od dekady w kryzysie polski zakład będzie w stanie choć częściowo zrealizować tak wielkie i skomplikowane zamówienia? Potencjalni dostawcy technologii – szwedzki Saab, niemiecki TKMS i francuski DCNS – obiecują, że wszystko jest możliwe. Realizm podpowiada ograniczoną ufność.
Najlepszą odpowiedzią na pytanie, co dalej z SMW, jest dzisiaj bowiem: nie wiadomo. Zapowiedziany przez PGZ kolejny audyt, tym razem nie tylko nakierowany na produkcję Czapli i Miecznika, ale całość jej możliwości technologicznych, może zakończyć się jeszcze gorszą oceną niż poprzedni, a na pewno potrwa wiele miesięcy. Przez ten czas SMW będzie dokańczać Ślązaka, lecz już wiadomo, że w przyszłym roku raczej nie wejdzie do służby. Może nawet w fazie produkcji dożyje dorosłości – to żart raczej nieśmieszny.
MON być może da radę opracować konkretny plan nowych zamówień dla Marynarki Wojennej, co ma nastąpić do końca roku w ramach nowego wieloletniego planu modernizacji, i wtedy będzie wiadomo, na czym stoi stocznia. Pozostanie wtedy taki drobiazg jak wygrać konkurs o zamówienia, bo istnieje przecież prywatny przemysł stoczniowy, który – jak Remontowa Ship Building, wykonawca niszczycieli min Kormoran II – też ma swoje apetyty. Koniec tej drogi w postaci cięcia blach pod budowę nowego okrętu w SMW trudno sobie wyobrazić bliżej niż za pięć kolejnych lat. A wtedy rzeczywistość może być zupełnie inna...