„To jest środek punktu ciężkości. To jest nasz węzeł przerzutowy na całą północną Europę i kraje bałtyckie” – mówił dowódca US Army Europe, trzygwiazdkowy generał Frederick Ben Hodges, stojąc na krańcu bocznicy kolejowej prowadzącej do bazy lotniczej w Powidzu we wschodniej Wielkopolsce.
Przynajmniej tak jego słowa relacjonuje oficjalny portal amerykańskich sił zbrojnych. Pokazywał przy okazji delegacji swojego dowództwa, NATO i polskim wojskowym – w tym zastępcy dowódcy generalnego gen. dyw. Janowi Śliwce – miejsce, gdzie ostatecznie ma być zlokalizowana amerykańska baza sprzętowa, finansowana z sojuszniczego budżetu. Hodges musiał to mówić z ulgą, bo oznacza to powrót do pomysłu sprzed kilku lat, jaki on i inni amerykańscy dowódcy usiłowali bez powodzenia przeforsować. Co się zmieniło?
Kiedy pół roku temu relacjonowałem na POLITYKA.PL słowa generała Bena Hodgesa i innych dowódców o tym, że najprawdopodobniej nie będzie w Polsce magazynów sprzętu US Army, Polska nie miała dobrej prasy. U szczytu był spór z Komisją Europejską i Komisją Wenecką o zasady praworządności, polski rząd uchodził w światowej prasie niemal za dyktaturę, a odchodzący prezydent USA Barack Obama nie zamierzał inwestować w relacje z Warszawą. Po swoim wystąpieniu na szczycie NATO w polskiej stolicy – gdy przypomniał nam o takich wartościach jak rządy prawa, demokracja i swobody obywatelskie – nie wysłał do Warszawy żadnego ze swych czołowych ministrów, nie zaprosił też przedstawicieli Polski na pożegnalne spotkanie. Nawet w chwili, gdy kilka tysięcy amerykańskich żołnierzy już szykowało się do wyjazdu do Polski, nie zawitał tu sekretarz obrony Ashton Carter ani szef dyplomacji John Kerry.
Ochłodzenie stosunków przełożyło się na decyzje wojskowe, choć trzeba przyznać, że dowódcy US Army Europe i nowy, powołany przez Obamę dowódca sił sojuszniczych na Europę (SACEUR) wypowiadali się pozytywnie o potrzebie stałego stacjonowania większych sił amerykańskich w regionie, a przynajmniej odtworzeniu baz sprzętu bojowego.
Jim Mattis wierzy w siłę ognia
Ale Pentagon pod rządami Ashtona Cartera wolał nie mówić wprost o Polsce. Jesienią 2016 r. mówiło się o przywróceniu „zimnowojennych” składów uzbrojenia w północnych Niemczech, Holandii i Belgii. W kontekście Polski wskazywano na potrzebę ulepszenia infrastruktury transportowej. Hodges sam mówił mi przy okazji jednego z częstych pobytów w Polsce, że „zmieniła się koncepcja i skoro mamy brygady rotacyjne ze sprzętem, to nie potrzebujemy składów uzbrojenia”.
Był w tym argument racjonalny – Stany Zjednoczone na nowo uczą się, jak przerzucać do Europy znaczne ilości sprzętu wojskowego, bo nie robiły tego od ćwierćwiecza. Fakt, że w grudniu i styczniu zdołali dostarczyć przez Atlantyk do Polski 3. Brygadowy Zespół Bojowy Wojsk Pancernych aż z Kolorado, świadczy o tym, że nie wszystko zapomnieli – albo bardzo szybko sobie przypominają. Historyczny przerzut dział się w czasie, gdy Ameryka wybierała, wybrała i zaprzysięgła prezydenta, którego ludzie zmienili podejście Obamy.
W tym sensie Polska ma szczęście do Donalda Trumpa. Ściślej: do jego nacisku na NATO w sprawie wydatków i do jego sekretarza obrony. Generał Jim Mattis – w przeciwieństwie do profesora fizyki kwantowej i długoletniego urzędnika cywilnego Asha Cartera – ma bardzo twarde, żołnierskie podejście do odstraszania i obrony. Wierzy w przytłaczającą siłę ognia i chce ją mieć możliwie blisko potencjalnego teatru działań. Kto nie wierzy, niech zobaczy w internecie, jak wyglądały ostatnie ćwiczenia amerykańsko-koreańskie – w Europie nigdy czegoś takiego nie widziano, mimo teoretycznie dużego zagrożenia rosyjskiego.
To z powodu decyzji Mattisa amerykańska grupa lotniskowcowa płynie w kierunku Półwyspu Koreańskiego. I wskutek jego działań zamrożony projekt budowy baz sprzętowych w Polsce nagle odżył.
W ciągu dwóch lat kosztem 70 mln dolarów w Powidzu i innych miejscach w Polsce zrealizowane zostaną inwestycje na rzecz US Army. NATO zaś przeznaczy ze wspólnego funduszu NSIP (NATO Security Investment Programme) aż 200 mln dol. na skład amerykańskiego sprzętu. Do 2021 r. znajdzie się w nim uzbrojenie dla brygady pancernej: 90 czołgów Abrams, 90 bojowych wozów piechoty Bradley, ponad 100 transporterów opancerzonych, dywizjon artylerii polowej, a także jednostki obrony przeciwlotniczej. Mowa o porównywalnych siłach – jak te, które morzem, drogami i koleją w styczniu dotarły do Żagania, ale które Amerykanie rozmieścili w krajach wschodniej flanki NATO. Tym samym europejskie dowództwo US Army w czasie kryzysu i konfliktu będzie miało do dyspozycji nie dwie stałe, nie trzy – licząc razem z rotacyjną – ale cztery brygady, w tym dwie pancerne.
Polska powinna kupić osiem baterii Patriotów
Tak się składa, że ten plan jest całkowicie zgodny z obliczeniami ośrodka RAND, który szacował, że dla skutecznej obrony państw bałtyckich w pierwszej fazie ewentualnej rosyjskiej agresji NATO będzie potrzebować minimum 7 brygad: czterech amerykańskich i – daj Boże – trzech europejskich. Spadochroniarze z Vicenzy mogą być na miejscu w dwie godziny, polskie trzy brygady z północno-wschodniej części kraju, wzmocnione batalionem NATO, też będą w wysokiej gotowości.
Ale jedna amerykańska brygada pancerna w zachodniej Polsce to za mało, by dać pewność odzyskania terytorium. Trzeba większych sił, a ich zalążkiem ma być magazyn sprzętu w Polsce. Zlokalizowany w bezpośrednim sąsiedztwie największego lotniska wojskowego, daje gwarancję szybkiego przerzutu ludzi i obsadzenia nimi wozów bojowych. To kluczowe dla skuteczności obrony krajów bałtyckich, a więc i dla przetrwania NATO. Dlatego Sojusz zdecydował się na sfinansowanie inwestycji w Polsce.
Pod jednym warunkiem: o ile nie zostanie zbombardowany w wyniku nalotu lotniczego lub rakietowego. Amerykański magazyn w Polsce to też wyzwanie dla naszego systemu obrony powietrznej. Amerykanie w chwili kryzysu czy wojny zapewne sami zadbają o jego ochronę przed atakiem z powietrza. Zresztą zagrożenie ze strony Korei Północnej już skłania ich do rozbudowy mobilnych i stacjonarnych instalacji antyrakietowych. Ale nie można mieć wątpliwości, że polskie zasoby antyrakietowe – z chwilą ich pozyskania, planowaną obecnie na rok 2019 – zostaną skierowane w pierwszej kolejności do ochrony bazy w Redzikowie i w Powidzu. O ile plan MON się spełni, Polska powinna kupić osiem baterii Patriotów z nowoczesnymi rakietami. Rozbudowa bazowanych w Polsce sił USA powinna zachęcić rząd, by kupowane systemy były nowoczesne, miały odpowiedni zasięg i gwarantowały zestrzeliwanie pocisków balistycznych i manewrujących. Żeby tylko wystarczyło ich do osłony Warszawy...
Młyny NATO mielą powoli. Czteroletni termin realizacji inwestycji w Powidzu oznacza, że otwierać ją będzie następny polski rząd. To dobrze, że w sferze obronności są procesy – i taka jest ich większość – które wykraczają poza kadencję jednego Sejmu i jednego rządu. Kontynuacja i stabilność w tej dziedzinie są niezbędne. Dzisiaj, jak się zdaje, zapewniają ją NATO i Amerykanie.
Wizja Sikorskiego staje się rzeczywistością
Ale nawet jeśli to ten rząd zaliczy na własne konto budowę bazy dla amerykańskiego sprzętu, będzie to osiągnięcie bez precedensu w naszej polityce obronnej. Można powiedzieć, że – może po raz pierwszy w historii – geografia i geopolityka grają na naszą korzyść. Amerykanie nie zrezygnowali z obrony swoich i sojuszniczych interesów w Europie, a mapa pokazuje, że Polska jest dla ich obrony kluczowym miejscem.
Dlatego gen. Hodges mówi o „środku ciężkości” i centrum tego środka – w Powidzu. Amerykańskie zastrzeżenia do polskiego rządu nie zniknęły. Nadal kwestia Trybunału Konstytucyjnego i sądownictwa jest punktem spornym. W nowej administracji USA zwyciężyła jednak opcja militarna, przedkładająca twarde i pilne wymogi bezpieczeństwa ponad zastrzeżenia co do wewnętrznej polityki. Prezydent Trump i jego sekretarz obrony mówią krajom NATO jasno – albo sięgacie do kieszeni, albo bronicie się sami. Polska ten warunek spełnia. W Brukseli też zwyciężył rozsądek, dlatego Trump już nie mówi o „przestarzałym Sojuszu”, a Mattis demonstracyjnie wspiera sojuszników USA w Azji, pół roku temu oskarżanych o żerowanie na amerykańskiej obronie.
W Europie, choć na mniejszą skalę, dzieje się podobnie.
Kiedy Radosław Sikorski wspominał w 2014 r. o swoim marzeniu „dwóch ciężkich brygad” wojsk USA i NATO w Polsce, formułował nierealistyczne wizje. Po zaledwie trzech latach, wskutek rosyjskiej agresji, nie tylko na Ukrainie, i przychylności Ameryki – zarówno Obamy, jak i Trumpa – ta wizja staje się rzeczywistością. Może nie do końca i nie cały czas, ale Polska może być domem dla dwóch amerykańskich ciężkich brygad.