Niby to dobrowolne odejście Bartłomieja Misiewicza z PiS jest z perspektywy obozu władzy doraźnie najzręczniejszym sposobem na zażegnanie kryzysu. To, że Misiewicz przynajmniej oficjalnie nie został wyrzucony, zwalnia jego protektora Antoniego Macierewicza z zajęcia konfrontacyjnego stanowiska. Z kolei Jarosław Kaczyński wysłał sygnał, że mimo przejściowych problemów odzyskuje kontrolę nad partią. A przede wszystkim zakalec nepotyzmu publicznie został wycięty z pisowskiego ciasta, co ma sugerować, że wypiek jest w gruncie rzeczy całkiem smaczny. I tylko samego Misiewicza trochę żal, bo zaczynał jako symbol patologii, a skończył jako typowy kozioł ofiarny.
Spory udział ma tu zresztą i opozycja, która rozkręciła niegdyś akcję „Misiewicze”. Od samego zresztą początku coś mi w niej nie grało i osobiście unikałem tego sformułowania. Kojarzyło się nieco z marcową propagandą, która z rozmysłem przekształcała nazwiska konkretnych osób w epitety („michniki, blumsztajny”). A dziś, jak widać, spersonalizowanie wielkiego skoku na państwo w gruncie rzeczy przysłużyło się rządzącym. Nie ma już Misiewicza, więc i cały problem zniknął razem z nim.
Przypadek Misiewicza nie jest jednorazową anomalią
Młody współpracownik Macierewicza miał pecha, bo z takich jak on w innych resortach dałoby się pewnie sformować spory hufiec. Po prostu MON w obecnych okolicznościach politycznych znajduje się w centrum uwagi opinii publicznej, a są też przecież ministerstwa, które cieszą się jedynie branżowym zainteresowaniem – więc media nie mają wielkiej motywacji, aby precyzyjnie przeskanować skład tamtejszych gabinetów politycznych, ciał kierowniczych rozmaitych agencji i zależnych funduszy. A bez wątpienia podlegają one tym samym kryteriom prowadzenia polityki kadrowej w państwie PiS.
Casus Misiewicza nie był jednorazową anomalią. Wywodzi się wprost z bebechów tego systemu. Jest produktem wprowadzonej w życie filozofii rządzenia Jarosława Kaczyńskiego, którą prezes głosi nie od dziś i nie od wczoraj nawet, a od ponad dwóch dekad.
Większość rządów w III RP praktykowało hipokryzję. Oficjalnie składały hołd idei odpartyjnionego państwa, służby cywilnej, przezroczystej administracji. Jednocześnie chyłkiem obsadzały aparat państwowy i sektor publiczny w gospodarce „swojakami”. Gdy skala patologii przekraczała już miarę, kilku delikwentów rytualnie usuwano, a ich polityczni patroni kajali się i obiecywali poprawę. Wyjątek od reguły stanowiło tu PSL, które nieudolnie starało się sankcjonować nepotyzm, odwołując się do specyficznie pojmowanych wartości kultury chłopskiej. Jako że opinia publiczna kształtuje się jednak w metropoliach, próby te były skazane na klęskę.
W pełnym wymiarze hipokryzję odrzucił dopiero Jarosław Kaczyński po objęciu po raz pierwszy rządów w 2005 r. Prezes nigdy się nie tłumaczył. Od niepamiętnych czasów domagał się przecież „oczyszczenia” państwa – czyli wielkiej czystki kadrowej, wymiany ludzi arbitralnie skojarzonych z PRL na rzekomo lojalnych wobec III RP. Każdy program Porozumienia Centrum, a potem Prawa i Sprawiedliwości zaczynał się od tej samej diagnozy: aparat państwowy, sądowniczy i gospodarczy znajduje się w rękach ludzi, którzy służą niejasnym interesom, przeciwko państwu.
Trzeba więc przywrócić kontrolę władzy politycznej. Ograniczyć jak tylko możliwe autonomię instytucji i jednocześnie obsadzić je ludźmi gwarantującymi w pierwszej kolejności dyspozycyjność. Gloryfikowana tu i ówdzie „myśl państwowa” Kaczyńskiego zawsze w gruncie rzeczy sprowadzała się więc do… „Misiewiczów”.
PiS nie lubi profesjonalistów
Tacy jak niedawny rzecznik MON nadawali się przecież najlepiej. Im krótsze CV, im skromniejszy dorobek życiowy, im słabszy autorytet – tym większa zależność od politycznego patrona i dyspozycyjność. Mówiono kiedyś, że PiS nie ma kadr, więc jest skazane na pracowników aptek bądź gminnych skarbników. To jednak zniekształcenie. PiS profesjonalistów programowo skreśla jako obcych doktrynie. Preferuje typ BMW (bierny, mierny, ale wierny), z dodatkową opcją na produkcję janczarów. W innych partiach młodzi przeważnie frustrowali się, że są tylko od noszenia teczek za liderami. PiS inaczej – obdarza młodych stanowiskami powyżej ich kwalifikacji, gwarantując sobie ich trwałą wdzięczność.
Przecierał tu zresztą szlaki jeszcze w epoce przedpisowskiej Antoni Macierewicz. W 1992 r. jako szef MSW powołał zespół młodych ludzi do kwerendy archiwalnej, czego efektem była „lista Macierewicza”. Na czele komisji stanął ówczesny Misiewicz – czyli 26-letni wtedy Piotr Woyciechowski, z wykształcenia astronom. Dziś przodownik pisowskiej ortodoksji na etacie prezesa Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych.
Był więc Bartłomiej Misiewicz klasycznym produktem specyficznego typu myślenia o państwie. Tak idealnie skrojonym, że aż udało mu się uwypuklić karykaturalność tej doktryny. Pokazowe usunięcie go to nic innego jak akt hipokryzji Jarosława Kaczyńskiego. Prezes poszedł tu śladem swych poprzedników – Tuska, Millera i innych. Ale z samej doktryny się przecież nie wycofał.
Akt jest więc jednorazowy, a reguła nadal obowiązuje. Misiewicza już nie ma, lecz „Misiewicze” nadal mają się świetnie. Odsyłając ten zwrot do lamusa, warto się zastanowić nad zręczniejszym określeniem.