Znajomi umawiają się na wypad do Gdańska (może jeszcze przed świętami?), żeby zwiedzić nowe Muzeum II Wojny Światowej, a właściwie „zdążyć przed cenzurą”. Po zwolnieniu z pracy dyrektora i współtwórcy ekspozycji prof. Pawła Machcewicza i nominowaniu na to stanowisko miejscowego specjalisty od – jakżeby inaczej – żołnierzy wyklętych, naturalna jest obawa, że część ofiarodawców wycofa powierzone muzeum pamiątki, a nowa władza zacznie przerabiać wystawę według partyjnych instrukcji. Podobno – to główne na razie zarzuty – wystawa nie dość uwypukla polski heroizm, w tym bohaterstwo Kościoła. Ci, którzy już widzieli muzeum, pukają się w czoło: mówią, że ekspozycja jest znakomita – nowoczesna i spójna, że polskie tragiczne doświadczenia są tu inteligentnie wplecione w historyczny i społeczny kontekst epoki, czyniąc wystawę zrozumiałą i przejmującą także dla cudzoziemców, dla których byłby to pewnie nowy obowiązkowy punkt na turystycznej mapie Polski. Słowem: wzorcowy przykład państwowej polityki historycznej. Gdyby nie to, że dla PiS – polityki obcego państwa. Absurdalne, naciągane ataki na placówkę ewidentnie biorą się stąd, że to była inicjatywa Donalda Tuska, gdańszczanina, Kaszuba, „niemieckiego kandydata na szefa Rady Europejskiej”.
Ta obsesyjna nienawiść Jarosława Kaczyńskiego do Tuska, która każe odbierać mu nawet prawo do polskości, zatruwa nasze życie publiczne już prawie dekadę. Nie mogę znaleźć żadnego przykładu kraju, gdzie wieloletni premier, szef wielkiej partii, byłby przez politycznego rywala oskarżany nie tylko o zdradę stanu, zmawianie się z sąsiadami przeciwko własnemu krajowi, ale bezpośrednio i pośrednio o współudział w zabójstwie prezydenta kraju oraz kilkudziesięciu własnych przyjaciół i kolegów. To nie same podziały polityczne czy ideologiczne są dziś w Polsce największym problemem, ale ich emocjonalna głębokość wyryta pisowskim językiem insynuacji i najdzikszych oskarżeń. Po tym, co zostało już powiedziane i uczynione, nie ma ani kawałka przestrzeni, aby nawet w święta móc sobie nawzajem składać dobre życzenia. Wciąż nie rozumiem, jaki mechanizm napędza to szaleństwo? Cynizm, polityczna kalkulacja, jakieś głębokie poczucie osobistej krzywdy lub winy, chęć odwetu za wieloletnie upokorzenia, infantylne przeżywanie żałoby? Może tu naprawdę potrzebny byłby zawodowy psychoterapeuta?
Ostatnio coraz częściej mam wrażenie, że atawistyczna niechęć Jarosław Kaczyńskiego do Tuska, sięgająca jeszcze początku lat 90., staje się dla niego samego trucizną, pcha go do zachowań skrajnie irracjonalnych, a politycznie czyni zakładnikiem Antoniego Macierewicza. Kiedy Jarosław, jeszcze w szoku po śmierci brata, przyjął paranoiczną teorię zabójstwa, a potem uczynił Macierewicza głównym kapłanem tej wiary, wpadł w zasadzkę bez wyjścia. Od tamtej pory jest prowadzony przez Macierewicza od spisku do spisku, od kłamstwa do kłamstwa i pod groźbą własnej totalnej kompromitacji nie może się z tej gry wycofać. To Antoni Macierewicz mianował się bezwzględnym strażnikiem pamięci i mitu „poległego prezydenta”, bardziej ortodoksyjnym może niż sam Jarosław. Ostatni przykład: na jakiś grymas Jarosława w sprawie ministerialnych „ekstrawagancji” szef MON odpowiedział ustawieniem popiersia Lecha Kaczyńskiego na wojskowym terenie w pobliżu Krakowskiego Przedmieścia, jakby przypominając, że to on najwyżej podnosi kult Wielkiego Brata. To minister, zaprzysięgając dowódców nowej „obrony terytorialnej”, czynił ich spadkobiercami Lecha Kaczyńskiego. To on był faktycznym reżyserem filmu przygotowanego przez tzw. smoleńską podkomisję ilustrującego absurdalną tezę o wybuchu bomby na pokładzie tupolewa. Widać, jak Macierewicz z łatwością gra na emocjach Jarosława, jak go osacza.
Krok za krokiem, miesięcznica za miesięcznicą, Macierewicz staje się prawdziwym liderem tzw. ludu smoleńskiego, czyli najtwardszego elektoratu partii i oczywistym Numerem Drugim PiS. Dodatkowo, to on właśnie uchodzi za najbliższego sojusznika Tadeusza Rydzyka, głowy polskiego narodowego Kościoła. Jarosław tę przychylność musi opłacać daninami, jak ostatnio obietnicą jakiegoś nowego zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej czy zgodą na głosowanie w Sejmie poparcia dla objawień fatimskich. Cóż, Kościół polski, przynajmniej ten biskupi i księżowski, już dawno nie pełni roli mediatora i moderatora w społecznych i politycznych napięciach, utracił polityczną autonomię, umywa ręce jak Piłat, gdy padają przerażające, niesprawiedliwe oskarżenia wobec polskich polityków o zbrodnie i zdradę, a wobec milionów Polaków (także wierzących) o to, że są komunistami, złodziejami, dzieciobójcami, targowicą, gorszymi patriotami. Kościół, w swojej publicznej roli, dał się zatrzasnąć w politycznej krypcie, przy której straż pełnią Rydzyk z Macierewiczem. Koszmar Kaczyńskiego, że znajdą się na prawicy więksi od niego radykałowie, właśnie się spełnia. Jarosława już prawdopodobnie nie stać na stoczenie zwycięskiej bitwy z „ministrem wojny”, jego ludem, Kościołem i armią. Gdyby doszło między nimi do konfrontacji, całej formacji grozi rozpad.
Dla opozycji postępująca radykalizacja, a więc i marginalizacja PiS to w sumie dobra nowina: daje jakąś nadzieję na otrzeźwienie „miękkiego” elektoratu tej partii i mobilizację własnego. Symbolicznie nasz Wielki Tydzień zaczął się smoleńską liturgią kłamstwa, ale domknie go w następny poniedziałek śmigus-dyngus, czyli, wedle tradycji, kubeł zimnej wody. I tegoż właśnie, kubła albo chociaż kubka zimnej wody, życzyłbym rządzącej partii, jej urzędnikom, poplecznikom i niechby jakiejś części wyborców.