Mit miażdżącej przewagi
Mit miażdżącej przewagi PiS. Jak tak naprawdę wypada w sondażach?
Artykuł w wersji audio
„Miażdżąca przewaga PiS” to obok „beznadziejnej opozycji” i „walki dwóch plemion” trzecia kluczowa fraza, jaką drużyna Kaczyńskiego z powodzeniem wtłacza w publiczną przestrzeń. Sformułowanie to pojawia się nawet w gazetach i portalach, które zasadniczo są wobec PiS bardzo krytyczne. Najwyraźniej uważa się to za stwierdzenie faktu, co jest dużym sukcesem marketingu rządzących.
Jeszcze rok temu z okładem, w miesiącach tuż po parlamentarnych wyborach, często było wyrażane przekonanie, że co prawda Platforma jest winna temu, że przegrała, bo popełniała błędy w rządzeniu i dała się przyłapać przy ośmiorniczkach, ale że w sumie była to raczej awaria, nieszczęśliwy zbieg okoliczności: fatalna kampania Komorowskiego, przelicytowanie przez lewicę z wyborczą koalicją (wyższy próg), pojawił się Adrian Zandberg, doszło 500 plus itp. PiS dostał w wyborach ok. 37 proc. i mówiło się wtedy, że to tylko 19 proc. uprawnionych do głosowania.
Błędne koło
Dzisiaj, kiedy PiS ma w sondażach 33–34 proc., a opozycja łącznie zazwyczaj więcej niż PiS, paradoksalnie zaczyna dominować – stymulowana przez władzę – teoria, że oto dokonuje się wielki kulturowy przełom, że PiS wyrósł na zmianie świadomości o globalnym zasięgu, w związku z tym może rządzić przez kilka kadencji. Samodzielna większość w Sejmie, uzyskana dzięki dodającej mandatów zwycięzcy ordynacji (widać już, że za bardzo zniekształca ona realny układ sił), zamienia się w zbiorowej świadomości w takąż większość w skali całego społeczeństwa. Wygląda to tak, jakby coraz bardziej bezwzględne rządy PiS wstecznie zmieniały ocenę tego, co wydarzyło się w 2015 r. Brutalność i pewność siebie stają się dowodami na trwałość i przełomowość.
Dzieje się tak nie tylko w Polsce. Mówi się o trumpizacji Ameryki, o wręcz epokowej politycznej zmianie, chociaż to Hillary Clinton zdobyła o trzy miliony głosów więcej, a Trump, już jako prezydent, w sondażach dołuje. Ale karierę zrobiła teza o „wściekłości białych mężczyzn”, którzy dokonali w USA politycznej rewolucji. Jest tak również we Francji, gdzie mająca ok. 30 proc. poparcia prawicowa populistka Marine Le Pen budzi przerażenie u pozostałych 70 proc. Jak w Polsce: jedna trzecia paraliżuje i wysysa siły z dwóch trzecich. Przypomina się stary dowcip, kiedy pięciu osiłków ustępuje na ulicy dwóm innym, a na pytanie, „dlaczego właściwe im ustępujemy”, pada odpowiedź: „bo ich jest dwóch, a my jesteśmy sami”.
PiS 12 lat temu, kiedy pierwszy raz wygrywał wybory, miał ok. 29 proc. poparcia. Potem, pozostając w opozycji, regularnie przekraczał 30 proc. Wielka kulturowa przemiana w 2015 r. rozegrała się zatem na poziomie zyskanych dzięki socjalnym obietnicom ok. 7–8 proc. wyborców, z których teraz kilka procent nawet ubyło. Ale to właśnie obecnie pojawiają się opinie, że trzeba zmienić wszystko, że III RP się nie nadaje, że polski kapitalizm jest do zasadniczej korekty, dotychczasowe elity muszą spokornieć (te nowe oczywiście nie zamierzają) itd. Mówi się o konieczności stworzenia nowego liberalnego języka, prostszego, bardziej dla ludu, żeby przekonać „miękkich zwolenników PiS”, niewrażliwych na konstytucyjne delikty. Sondażowe wyniki PiS pokazują jednak, że da się z nim wygrać, nawet nikogo z tego elektoratu nie przeciągając na stronę liberalną.
Ale tworzy się błędne koło. Mówi się, że antypisowska opozycja nie ma masowego poparcia, bo jest słaba, a ona jest w dużej mierze dlatego słaba, że nie ma poparcia. Anty-PiS z własnych politycznych decyzji tyczących opozycji czyni kryterium jej oceny. Używając porównania: ktoś pomalował ścianę na czarno, a potem krzywi się, że taka czarna. W efekcie chociaż PiS z jednej strony i, w sumie, partie opozycyjne z drugiej mają podobne wyniki sondażowe, powstaje wrażenie kolosalnej dominacji ugrupowania Kaczyńskiego. Dzieje się tak dlatego, że wyborcy PiS lubią swoją partię, są zaangażowani, cierpliwi i politycznie uświadomieni. Wiedzą, że dostali szansę stulecia, która może się już nie powtórzyć.
Anty-PiS przeciwnie, nie znosi opozycyjnych ugrupowań, szydzi z nich, śmieje się z Petru, nie szanuje Schetyny, lekceważy Kosiniaka-Kamysza. Czeka na przełom, na pokazanie się nowej wspaniałej siły, której nic nawet w zarysach nie zapowiada. Wyborcy liberalni, klasa średnia, duże miasta, które przez lata wydawały się przewidujące, racjonalne, umiejące rozpoznać, na czym polega istota polskiego konfliktu, gradacja publicznych spraw, teraz same zaczęły ulegać emocjom, które wcześniej przypisywano, jako specjalność, narodowej prawicy.
Dzisiaj prawica realizuje „gorący” ideologicznie program, ale z zimnym wyrachowaniem. To anty-PiS ulega nastrojom, bije się w piersi własne i cudze, czeka cudu, charyzmy Schetyny, rozwodu Petru i rozliczenia faktur Kijowskiego. W skali ustroju państwa, podstaw systemu, który jest właśnie rozbierany, to są sprawy nawet nie trzeciorzędne. Ale urastają do zasadniczych. PiS steruje więc popularnością opozycji w znacznie większym stopniu, niż się to przeciwnikom władzy wydaje. W tym samym czasie siła rządząca spokojnie i precyzyjnie demontuje struktury demokracji. Jednak dramatyzm sytuacji wyraźnie wciąż nie dociera do teoretycznych, deklaratywnych przeciwników Kaczyńskiego. Wydaje im się, że nadal mają komfort marudzenia, czekania, tworzenia postulatów dla nieistniejących partii i mrzonek na czas po niewygranych wyborach. To wszystko są idealne warunki do propagowania tezy o „miażdżącej przewadze PiS”.
Ten przekaz jest starannie wzmacniany i reżyserowany. Obóz władzy, mimo wszystkich ujawniających się pęknięć i wewnętrznych napięć, jawi się jako jednolita siła, zdyscyplinowana, z rozdzielonymi rolami wykonawczymi dla rządu i prezydenta, dla innych delegatów Nowogrodzkiej do resortów, sądów, prokuratur, spółek, mediów publicznych. Ta maszyneria działa bezwzględnie i jest całkowicie posłuszna woli Jarosława Kaczyńskiego. Do tego stopnia, że jest gotowa zrealizować każde polecenie, nawet najbardziej absurdalne, by je już za chwilę, na kolejne polecenie, wycofać i zastąpić innym. Tę elastyczną pokrętność widać było choćby przy okazji tłumaczenia sukcesu Tuska w głosowaniu na szefa Rady Europejskiej.
Służy temu także retoryka i propaganda, a instrumentów nie brakuje. Już wcześniej, czyli przed zwycięstwami wyborczymi, PiS pokazywał swoją marketingową sprawność. Jego oratorzy nauczyli się, że można powiedzieć wszystko, każdą brednię, że nie trzeba się liczyć z tzw. prawdą czy rzeczywistym obrazem rzeczy, byleby mówić głośno, chórem i bez przerwy. Pojawiło się odczucie, że PiS miażdży anty-PiS i fizycznie, i argumentacyjnie.
Ta bezceremonialność czynów i słów władzy rzeczywiście jest w polskim doświadczeniu politycznym po 1989 r. ewenementem, ekscesem, źródłem głębokich obaw o przyszłość. Ten właśnie wymiar powoduje, że teza o „miażdżącej przewadze PiS” nabiera złowieszczego ciężaru i znaczenia, nie jest byle jakim bon motem czy czymś na podobieństwo często przywoływanego powiedzenia Tuska, że on „nie ma z kim przegrać”. To nawet nie chodzi o to, że w tym przekazie zawiera się triumfalistyczna konsumpcja zwycięstw z 2015 r., lecz o to, że to jest zapowiedź tego, co nadejdzie.
Przekaz o „miażdżącej przewadze PiS” ma głębokie konsekwencje z dwóch głównych powodów. Przede wszystkim powstaje wrażenie, że supremacja partii rządzącej jest nie do odparcia, że lepiej się przyłączyć, bo to długo potrwa. Z każdym dniem rośnie zatem konformizm, chęć przystosowania się. Nawet jeśli nie oznacza to od razu wstąpienia do obozu władzy, to przynajmniej skłania do niestawiania oporu, milczenia, niewychylania się. To już nawet nie jest bierny opór, ale jakiś rodzaj struchlenia.
Przymus i terror
Rządy PiS zaczynają być postrzegane jak klęska żywiołowa, na którą nie ma ludzkiego sposobu. Trzeba przeczekać, potulnie się poddać, bo praca, rodzina, dzieci. Powstaje suma strachów – polityka przenosi się w sferę psychologii, a wartości przyziemne, egzystencjalne przeważają nad „luksusem” wyrażania politycznych poglądów. A ewentualna swoista emigracja wewnętrzna, jako odpowiedź na odczuwany przymus i terror, jest trudna do utrzymania, bo bez przerwy wystawiana na egzamin lojalności, przywoływana do panującego porządku. Zwłaszcza gdy widać, jak bezpardonowo są rozliczani ci nieposłuszni, jak są też dezawuowani publicznie ci, którzy ośmielili się dać wyraźne świadectwo oporu.
Lansowane hasło nokautującej przewagi PiS wzmacnia ponadto opowieść o wielkiej zmianie kulturowej, o przebudzeniu narodu, powrocie religijności, pójściu na prawo itp. Drobna korekta poglądów w kierunku konserwatywnym, która daje się zauważyć na poziomie kilku procent, urasta do rangi wielkiej, przełomowej przemiany całego społeczeństwa, co jest nieprawdą. Ma to sprawić wrażenie, że to PiS jest „u siebie”, że to wyobcowana reszta musi się podporządkować „kontrrewolucji kulturowej”, zaakceptować nowe gusty, disco polo, religijno-narodową celebrę, nowe szkolne programy i nową telewizję, która codziennie z zapałem tę narrację wzmacnia.
Tu potrzebne są dwie uwagi. Badania mierzące poglądy młodego pokolenia Polaków wskazują na rzeczywiste ich przesunięcie na prawo, ale wcale nie na PiS. To potwierdza intuicję Aleksandra Halla, który radzi opozycji zajęcie się polską prawicowością i niepozostawianie jej tylko Kaczyńskiemu. Prawicowość polskiego społeczeństwa wcale nie musi być zero-jedynkowa, choć taką prawdę PiS próbuje sprzedać. Podobnie jak „kontrrewolucję kulturową”.
Prawda, że w swojej socjotechnice politycznej i w swoim populizmie PiS próbuje, przede wszystkim przez telewizję publiczną, złapać pewien styl, jak go rozumie i wyczuwa, ludowy, osadzić się na dole. Tyle tylko, że nie jest to żadna kontrrewolucja, nikt niczego nowego tu nie wymyślił czy zaproponował. Co najwyżej próbuje instrumentalnie, pod swoim jakoby patronatem, wprowadzić na sceny narodowe kulturę biesiadną, jarmarczną czy plebejską, jak ją kiedyś nazywano.
Jednak jakakolwiek uwaga krytyczna nie jest w stanie zachwiać nierównowagą między władzą a opozycją, jaką wytworzyły przekazy i sygnały idące z PiS. Mamy przewagę, zwyciężyliśmy na lata, na kadencje i ludzie idą za nami, bo zmieniamy Polskę na lepszą. PiS tak twierdzi, tak się zachowuje, a opozycja na to jakby się godzi. A wyborcy, zwłaszcza ci, którzy nie należą do jakichkolwiek fanklubów politycznych, obserwują, myślą i pragmatycznie kalkulują.
Kiedy zatem elity III RP w końcu się otrząsną, ogarną, przestaną mówić „byliśmy głupi” i rzucą wezwanie do mas, może się okazać, że masy już są gdzie indziej, nie zareagują na bojowe hasło. Podjęte z trudem „prowładzowe” decyzje wyborców są z reguły bardzo trwałe, gdyż wiążą się z bolesnym dyskomfortem moralnym i zaprzeczeniem dotychczasowym wartościom. Tak wysokie poniesione koszty utwardzają nowe polityczne postawy, wie o tym każdy psycholog społeczny.
PiS nie ma miażdżącej ani nawet wyraźnej przewagi w sondażach i społecznych sympatiach. Nie ma jej nawet w światopoglądowych szczegółach. Świadczą o tym badania opinii na temat choćby kwestii prawa aborcyjnego, roli Kościoła w Polsce, religijności, problematyki obyczajowej, stosunku do Unii Europejskiej i jej dalszej integracji, a nawet tego, czy Tusk powinien pozostać na stanowisku szefa Rady Europejskiej (tak ważnej, „tożsamościowej” dla PiS sprawy) – w tych tematach i wielu innych PiS jest w mniej lub bardziej wyraźnej mniejszości.
Partia Kaczyńskiego, a zwłaszcza jej wyborcy, mają jednak w tej chwili jedną główną przewagę – politycznego rozumu w realizacji swoich celów. Sympatycy PiS popierają swoją parlamentarną reprezentację, a wyborcy anty-PiS swojej nie popierają, przynajmniej w podobnej skali. Wciąż brak politycznego wehikułu, który przełożyłby te wszystkie sondażowe porażki PiS w konkretnych sprawach na poparcie sił politycznych, które walczą z obecną władzą. Znalezienie tego przełożenia to główne zadanie opozycji.
Anty-PiS śmieje się czasami z roli, jaką w PiS i elektoracie tej partii pełni Jarosław Kaczyński. Że jest naczelnikiem, wodzem sekty, że ma hipnotyzujący wpływ na zwolenników. Ale wiele wskazuje na to, że duża część antypisowych wyborców oczekuje po swojej stronie kogoś podobnego, kto ich uwiedzie swoją charyzmą, porazi fantastyczną narracją, zniewoli wdziękiem. Tak jakby po wyborach w 2015 r. prawica wydoroślała i wychłodła, a strona liberalna wróciła do politycznej kołyski.
Powtarzanie sloganów o miażdżącej, nokautującej przewadze PiS, naiwność w ocenie sytuacji i rozpoznaniu swoich politycznych interesów pokazują, że być może to nie wyborcy mają problem z opozycją, ale to opozycja ma coraz większy kłopot ze swoimi wyborcami. I to nie opozycja przegra z PiS, ale elektorat partii Kaczyńskiego okaże się sprytniejszy od elektoratu opozycji. Anty-PiS będzie się delektował swoją racją, a PiS swoją władzą.