Dobre rady zgłaszane zewsząd są dwie: żeby partie opozycyjne wspólnie podjęły pracę nad wizją Polski popisowskiej i żeby zadeklarowały, że jakby co, to one wejdą w koalicję wyborczą. Otóż uważam, że jeśli partie opozycyjne pójdą za tymi dobrymi radami, to zrobią sobie (a przy okazji tym wyborcom, którzy chcą odsunąć PiS od władzy) raczej źle niż raczej dobrze. Odmiennie bowiem niż zwolennicy wspólnej wizji i wspólnej listy postrzegam warunki brzegowe zwycięstwa nie-PiS nad PiS.
Jeśli pominąć wyjątkową sytuację z wyborów w 2007 r., kiedy to wyłoniły się zręby nowego podziału politycznego Polski, to analizując wyniki sondaży i kolejnych wyborów, można oszacować, że „hardcorowe” elektoraty PiS i najpierw Platformy Obywatelskiej, a od 2015 r. PO i Nowoczesnej są mniej więcej równoliczne. Każdy z nich wynosi ok. 30 proc. Nie widać żadnego powodu do ich przyrostu. Natomiast o zwycięstwie decyduje zdolność do przyciągnięcia 8–10-proc. nadwyżki. W 2011 i 2015 r. tę nadwyżkę przyciągała obietnica sterowania strumieniami finansowymi. Tę funkcję w koncepcji PO pełniły w 2011 r. fundusze europejskie (przypominam kuriozalne, ale chwytliwe hasło: „Nie robimy polityki, budujemy Polskę”), a w koncepcji PiS w 2015 r. – zwiększenie transferów socjalnych (przede wszystkim 500+). Innym czynnikiem przesądzającym o odsunięciu PiS od władzy jest wyborcza efektywność PSL i lewicy, które zagrożone są nieprzebiciem się przez 5-proc. próg wyborczy.
Jest oczywiste, że w wyborach w 2019 r. obietnice związane z przesterowaniem strumieni finansowych nie odegrają większej roli. W nowej perspektywie finansowej Unii Europejskiej funduszy dla Polski będzie dużo mniej, a w dziedzinie redystrybucji dochodu narodowego PiS dojdzie do ściany, a może nawet, ze złymi skutkami dla gospodarki, przez nią się przebije.