Po miesięcznej odstawce Bartłomiej Misiewicz najwyraźniej wraca do szeregu. Dzięki Arlecie Zalewskiej z TVN24 wszyscy mogli zobaczyć, że choć urlopowany, szef gabinetu politycznego szefa MON i jego rzecznik w jednej osobie odwiedza kwaterę główną PiS, korzystając z rządowej limuzyny. Z kolei jej najważniejszy lokator, czyli prezes PiS, po raz kolejny pochylił się nad Misiewiczem, mówiąc, że „powinien zniknąć”.
Tylko że młody współpracownik Antoniego Macierewicza mimo pohukiwań Kaczyńskiego jakoś zniknąć nie może. Istnieje nawet podejrzenie, że w gruncie rzeczy nadal, choć po cichu, odpowiada za wszystko, co ministerstwo wytwarza na użytek nie tylko medialny, ale i wewnętrzny, czyli wojskowy.
Macierewicz „urwał się” Kaczyńskiemu ze smyczy
Same tylko stanowiska Misiewicza w pisowskorządowej hierarchii sytuowałyby go na niskich poziomach, tym niższych, że nie ma nawet ukończonych studiów, a jego doświadczenie zawodowe ogranicza się do pracy w słynnej aptece w podwarszawskich Łomiankach. Jednak wsparcie ze strony ministra obrony Antoniego Macierewicza wywindowało go do miana jego nieformalnego zastępcy, w dodatku niezatapialnego.
Misiewicz nie tylko stał się symbolem jego rosnących wpływów w PiS i wyznacznikiem pozycji swego szefa. Jest zarazem jedną z tych osób, które najmocniej osłabiają wizerunek PiS. Jego słynna wizyta w dyskotece w Białymstoku, do której dojechał służbowym samochodem i bawił się szampańsko, a potem bizantyjskie powitania w jednostkach wojskowych, które odwiedzał w imieniu Macierewicza jako jego nieformalny zastępca, biją w wizerunek partii długimi seriami.
Gdy wiele osób co najmniej od czterech miesięcy oczekuje dymisji i ostatecznego pożegnania Misiewicza z polityką w odsłonie rządowej, ten wciąż wraca, niczym legendarna Wańka-wstańka. Jasne jest, że niedawny aptekarz bardziej niż siłę własną w pełnym świetle przedstawia siłę swego szefa.
Macierewicz „urwał się” Kaczyńskiemu ze smyczy. Widać jak na dłoni, że prezes ma na niego coraz mniejszy wpływ; nie może mu nikogo ot tak nakazać. Gdyby sprawa dotyczyła jakiegokolwiek innego polityka PiS, zostałaby załatwiona w jeden dzień, a zamiast ogłaszania wprost swej woli w kolejnych wywiadach wystarczyłoby jedno zdanie rzucone mimochodem. W przypadku Misiewicza nawet używanie najmocniejszych słów nie znaczy wcale, że osiągną skutek. Bo „Pan Antoni” albo posłucha, albo nie. Takiej siły w PiS nie ma nikt.
Szef MON ze swoim równie nieobliczalnym szefem gabinetu u boku jest dla PiS zarówno użyteczny, bo m.in. mobilizuje elektorat i umacnia „wiarę smoleńską”, jak i niebezpieczny. Wypracował sobie pozycję nie tylko opartą na władzy nad wojskiem i służbami, której przecież można go pozbawić jednego dnia. Przede wszystkim zbudował ogromny autorytet w gronie wyznawców, który uprawomocnia i racjonalizuje w ich odbiorze najbardziej nawet fantastyczne tezy i teorie.
Dzięki temu odbiera monopol na nieomylność, na orzekanie o tym, kto dobry, a kto zły samemu prezesowi. Stąd nie taka daleka droga do tego, by to Kaczyński okazał się kiedyś tym, który „działa na szkodę polskiej racji stanu” i „ulega dezinformacji”. Dziś brzmi to jak tania fantastyka, ale Antoni Macierewicz nieraz już udowodnił, że nie uznaje żadnych ograniczeń. Tym bardziej jeśli nie czuje nad sobą siły zdolnej go powstrzymać.