Mamy odpowiedź przynajmniej na jedno ważne pytanie dotyczące polskiej polityki: Tusk zostaje w Brukseli; nie zgłaszałby swojej kandydatury na drugą kadencję, gdyby nie był pewien wystarczającego poparcia. Kiedy go wybierano na szefa Rady Europejskiej, dominowały komentarze, że otrzymuje tę posadę trochę na wyrost, w dowód uznania dla spektakularnego „europejskiego sukcesu” Polski, także jako sygnał wysłany w stronę Putina. Reelekcja dokonuje się w innych, znacznie gorszych dla Europy okolicznościach, ale Tusk – poza Polską – nie jest o to obwiniany; przeciwnie – przeważa opinia, że nieźle sobie radził z problemem uchodźców, nie ponosi też odpowiedzialności za Brexit i w sumie dobrze układa unijne priorytety.
Dramatyczny list Tuska skierowany do zgromadzonych na Malcie przywódców europejskich słusznie został odczytany jako programowa deklaracja starego-nowego przewodniczącego Rady, który ma świadomość, że może być już ostatnim w tej roli. Tusk napisał, że wyzwania stojące przed Unią „są groźniejsze niż kiedykolwiek od czasu podpisania traktatów rzymskich”, powołujących, równo przed 60 laty, europejską wspólnotę. Wymienił „asertywne Chiny”, „agresywną Rosję”, terror i anarchię na Bliskim Wschodzie i w Afryce oraz – o co od razu część europejskiej prawicy miała do niego pretensję – niechętne Unii deklaracje nowego prezydenta USA. Apel Tuska wzywający do obrony nie tylko interesów, ale i godności Unii przed zewnętrznymi i wewnętrznymi nieprzyjaciółmi, przed prześmiewcami, populistami i egoistami, zrobił w Europie wrażenie, także ewidentnym odstępstwem od poprawnościowej normy unijnej biurokracji.
Odnowienie mandatu Tuska oznacza wotum nieufności wobec polskich władz, jednoznacznie i w pojedynkę wypowiadających się przeciw przedłużeniu mandatu rodaka (tu chyba cudzysłów) we władzach Unii.