W większości krajów, Ameryki nie wyłączając, reakcje na wynik wyborów prezydenckich w USA były podobne: zaskoczenie, szok, niewiara. Wszędzie odbywa się dziś mentalna obróbka fenomenu Trumpa. Trwa wróżenie z kampanijnych sloganów. Miło zresztą patrzeć, jak Zachód dodaje sobie otuchy, cieszy się z każdej umiarkowanej wypowiedzi elekta. Giełdy już odreagowały pierwszy strach i teraz oczekują, że – kto wie – może Trump jednak podkręci amerykańską gospodarkę? W tzw. klasie politycznej, po obu stronach Atlantyku, w parę dni po wyborach dominują deklaracje, że przecież to nie koniec świata, że nowego prezydenta ograniczy i ochroni przed szaleństwami własna partia, generałowie, gubernatorzy, biznes, sojusznicy i wrogowie; że Trump to żaden ideolog, tylko człowiek interesu, z którym da się dogadać. To oficjalna wykładnia, ale prywatnie dominuje lęk przed nieprzewidywalnym i nieobliczalnym, strach, że nawet niechcący prezydent USA może sprowokować konflikty rasowe, nową falę terroryzmu, wojny handlowe, aż do zbrojnej konfrontacji mocarstw.
Sukces amerykańskiego populisty niesłychanie uradował polską prawicę, choć radość jest nieco zniuansowana i wyrażana powściągliwie. Racjonalnie, i przyznawali to także politycy PiS, trzeba było w kampanii stać przy Hillary Clinton, bo ona, a nie Trump, dawała gwarancje realistycznej, ale surowej polityki wobec Rosji, wzmocnienia NATO i wspólnoty euroatlantyckiej, była gotowa podtrzymać, dla nas krytycznie ważną, rolę przywódcy zachodniego świata. Kandydat republikanów przerażał swoją ignorancją polityczną, dezynwolturą, mętnymi zapowiedziami nowego resetu z Rosją, zachętami do nuklearnych zbrojeń. Racje oddawano Clinton, ale emocje prawicy były po stronie Trumpa. W prawicowych mediach i portalach uaktywniały się rodzime polityczne klisze: Trump i jego zwolennicy to alter ego Prezesa i jego partii; Obama to odchodzący Tusk, Clinton to jego Kopacz, demokraci to zepsuta, skorumpowana po 8 latach rządzenia Platforma, reprezentująca wrogie, egoistyczne i kosmopolityczne elity. A Trump pogoni waszyngtoński salon, lewactwo, gender, LGBT i miłośników różnych latynoskich czy muzułmańskich imigrantów. Ta radość z podobieństw, a więc i jakiegoś symbolicznego udziału w sukcesie Trumpa, wciąż jeszcze przesłania ryzyko, jakim jest pojawienie się w Ameryce prezydenta populisty.
Populizmy narodowe są do siebie bardzo podobne i wobec siebie fundamentalnie wrogie. Jeśli głosi się wielkość własnego narodu, bezwzględne pierwszeństwo własnych interesów, egoizm, nieskrępowaną suwerenność, to jesteśmy wobec siebie na kursie kolizyjnym. A już amerykański geopolityczny izolacjonizm i protekcjonizm gospodarczy jest dla całego Zachodu śmiertelnie niebezpieczny. Hasło „powrotu Ameryki do domu” jest dziś dość powszechnie odczytywane jako złożona Chinom i Rosji oferta dogadania się w sprawie nowego podziału stref wpływów i interesów.
Pogardliwy stosunek Trumpa do Unii Europejskiej, wsparcie dla Brexitu, sceptycyzm i komercyjne podejście do NATO – to nie są dla Polski dobre sygnały, nawet jeśli próbuje się je przykryć rojeniami o jakimś sojuszu Nowej Ameryki z Orbánem, Kaczyńskim i kolejnymi „suwerenistami”, którzy, niesieni tą samą polityczną falą, mają teraz wygrywać europejskie wybory. Przy całej tak wydrwiwanej naiwności sojusz euroatlantycki został zbudowany jako wspólnota wartości, instrument obrony liberalnej wizji demokracji (o czym ludziom PiS przypomniał Obama), pewnego wewnętrznego i międzynarodowego ładu. Jeśli w nowym „trumpowskim” świecie sojusze miałaby zastąpić gra narodowych interesów i potencjałów, to Polska ma dużo więcej do stracenia niż zyskania. Wyobraźmy sobie trumpowskie hasło, choćby w wersji: „Uczyńmy Niemcy znowu wielkimi”?
Odebraliśmy także bardzo gorzką lekcję nowej polityki. Hillary okazała się dowódcą armii w niegdysiejszej wojnie, toczonej według starej taktyki i konwencjonalną bronią. Trump prowadził wojnę hybrydową, brudną, z jawnym lekceważeniem reguł i kampanijnych konwencji. Czy to znaczy, że w przyszłości już tak będą wyglądać polityczne i wyborcze starcia, że podstawowym uzbrojeniem rywali staną się pomówienia, oszustwa, wulgaryzmy, groźby, że przeciw chamowi będzie musiał stanąć jeszcze większy cham, a na koniec, jak w reality show, publiczność wybierze tego, kto ją bardziej podekscytował?
W tej nowej politycznej rzeczywistości programy nie byłyby już elementem społecznej wizji, ale instrumentem gromadzenia emocji, scalania zwolenników, poniżania wrogów. Politolodzy szukają formuł opisujących tę rodzącą się „postpolitykę w epoce postprawdy”. Jedna ze zgrabniejszych brzmi: kiedyś wyborcy wybierali „left or right” (między lewicą i prawicą), teraz „right or wrong” (między dobrym i złym), bo polityka przenosi się w sferę sporów moralnych. Współczesny populizm, nakręcany przez nowe media, narzuca też starej demokracji swoje metody: obiecuj wszystko każdemu, prawdę kłamstwem zwyciężaj, dawaj fałszywe świadectwo, nie szukaj rozwiązań, ale winnych; wygraj, a potem się zobaczy.
Wybór Donalda Trumpa, przy całej radości prawicy z „upokorzenia salonu i ogłupiałych postępowców”, to dla świata i dla Polski zła wiadomość. W sytuacji niepewności naturalnym odruchem jest podtrzymywanie nadziei, że przecież jakoś to się ułoży, że nie będzie tak źle. Na razie tylko tego można się trzymać.