Artykuł w wersji audio
Marta Kaczyńska jest wielką miłośniczką koni. Fotografuje je, wrzuca zdjęcia na Instagram, Facebook i zbiera setki lajków. W środowisku jeździeckim od kilku tygodni krąży opowieść, że bratanica Jarosława Kaczyńskiego będzie kandydatką na prezesa Polskiego Związku Jeździectwa. Wybierać będą delegaci na początku przyszłego roku. Coś musi być na rzeczy, bo we wrześniu razem z prezesami związku odwiedziła ministra Krzysztofa Jurgiela. „Spotkanie miało charakter roboczy i dotyczyło rozwoju jeździectwa, hodowli, a także stworzenia programu zapewniającego opiekę i godną starość dla koni sportowych kończących karierę”. Ale po co na tym spotkaniu Marta Kaczyńska? Przecież żadnych funkcji w PZJ nie pełni. – Magia nazwiska ma otwierać drzwi do ministrów, sponsorów, szefów spółek Skarbu Państwa i prywatnych, którzy z władzą chcą dobrze żyć – mówi hodowca, organizator ważnych zawodów jeździeckich. Jeśli Kaczyńska się zdecyduje, to będzie prezesem reprezentacyjnym, a nie od papierów i decyzji. A reprezentacja wychodzi jej świetnie. W tym roku, w czerwcu, pierwszy raz została doproszona do komitetu organizacyjnego prestiżowych międzynarodowych zawodów w skokach w Sopocie. Prezydent, jak co roku, dał imprezie honorowy patronat. Marta wręczała nagrodę Grand Prix, do zdjęć pozowała z córkami, w koktajlowej sukience, z fantazyjną kokardą, zwaną fascynatorem, we włosach.
Pod prąd
Marta Kaczyńska pokazuje się, bywa, publikuje cotygodniowe felietony. Kontrastuje z niemą i nieobecną pierwszą damą Agatą Kornhauser-Dudą. Prezydent napisał kiedyś na Twitterze: „Moja Żona robi to, co uważa za właściwe dla swojej roli”. A że rola Andrzeja Dudy dziś żadna, to i Agaty też. Dlatego tak łatwo Marta wchodzi w rolę Agaty, bo zapotrzebowanie na pierwszą damę wciąż istnieje, a nawet narasta. Prezes Kaczyński, bezżenny, bezdzietny, wobec kobiet kurtuazyjnie zdystansowany i paternalistyczny, nie ma w pobliżu żadnej kobiety, która nie byłaby jego podwładną i mogła coś powiedzieć własnym głosem. Jest tylko Marta, mająca w PiS status nietykalnej.
Choć nie wystartowała w żadnych wyborach, to od katastrofy smoleńskiej jest stale obecna w polityce. Ostatnio jakby wyraźniej. Pod koniec września wzbudza sensację felietonem w tygodniku „wSieci”, pisząc, że w przypadku ciąży z gwałtu i kiedy ciąża zagraża życiu kobiety to powinna mieć ona „zagwarantowaną możliwość podjęcia świadomej decyzji przy wsparciu odpowiednio przeszkolonego personelu medycznego, a także duchownych”. Powinna mieć prawo do aborcji. I dalej, że wprowadzenie całkowitego zakazu przerywania ciąży skazuje wiele kobiet na podziemie aborcyjne, co jest niebezpieczne dla ich życia. Pisała też, że jest za in vitro, a ograniczenie tego prawa skazuje wiele par na szukanie pomocy za granicą. Oburzył się na to prawicowy publicysta Tomasz Terlikowski: „nie chodzi o to, że córka pary prezydenckiej jest za in vitro i za aborcją (bo to akurat zaskoczeniem nie jest, jeśli weźmie się pod uwagę poglądy jej rodziców), ale o to, że chce ona, by w procedurze zabijania dzieci uczestniczyli duchowni”.
Jej felieton rzeczywiście przypomina twarde stanowisko i apel Marii Kaczyńskiej, by utrzymać tzw. kompromis aborcyjny. Tego prezydentowej nie omieszkał wtedy wypomnieć o. Tadeusz Rydzyk, nazywając ją czarownicą, która powinna się poddać eutanazji. Jeden z posłów PiS przyznaje, że ten mocny głos Marty był wsparciem dla spanikowanej Czarnym Protestem partii, by szybko odrzucić obywatelski projekt Ordo Iuris. – Kobiety z naszego elektoratu też poubierały się na czarno, a Marta wysłała do nich sygnał, że ona, bratanica prezesa, też jest przeciwko zaostrzaniu prawa aborcyjnego. Agata Duda chyba myśli podobnie, ale konsekwentnie milczy – relacjonuje ważny polityk PiS. Jednak już w kolejnym felietonie Czarny Protest – jakby pisała ze stryjem – Marta nazywa manipulacją: „Panie wprowadzono w błąd i wykorzystano”, bo „część z nich nie była w stanie określić przeciwko czemu się buntuje”. Widać więc, że istnieją granice jej swobody i odwagi w odróżnianiu się od partyjnego przekazu. I trudno powiedzieć, czy to ona sama te granice wyznacza?
Co Marcie się należy
Czasami Marta wywołuje konsternację nawet wśród działaczy PiS. Tak było, gdy napisała, że do apelu poległych w rocznicę powstania warszawskiego nie powinno się włączać ofiar katastrofy smoleńskiej. Bo „bohaterowie każdej z ważnych dat zasługują na to, by mieć własne święto”. Nikt z tego obozu tak otwarcie, na papierze, nie odważył się skrytykować pomysłu Antoniego Macierewicza. A Marta napisała zupełnie w poprzek słowom minister edukacji Anny Zalewskiej, która żarliwie tłumaczyła, że ofiary katastrofy smoleńskiej też poległy, więc apel im się należy. Macierewiczowi w sukurs pospieszyła sama premier Beata Szydło: „To bardzo piękna decyzja, uhonorowująca tych, którzy na służbie dla ojczyzny ponieśli śmierć”. Lektura ostatnich felietonów Marty przynosi jeszcze jeden dowód na to, że potrafi stanąć w kontrze. W połowie sierpnia w zatytułowanym „Trudne upamiętnienia” krytykuje pomnik ofiar katastrofy, „betonowo stalową konstrukcję mającą zapewne przypominać Tu-154, który wzbudził niestosowną, ale zrozumiałą wesołość”. I choć wie, że o gustach się nie dyskutuje, to przypomina, że „istnieją pewne uniwersalne kanony, ramy powagi, granice śmieszności, których się nie kwestionuje”.
Ale w sprawie smoleńskiej Marta Kaczyńska trzyma się jednak pisowskiej ortodoksji. Wierzy w zamach, tak przynajmniej deklaruje; nie kontestowała też bulwersującej wiele „smoleńskich rodzin” decyzji o ekshumacji szczątków wszystkich ofiar katastrofy. W listopadzie 2012 r. Jarosław Kaczyński wraz z Martą wydali oświadczenie, że „Maria Kaczyńska została pochowana w sposób godny, o czym zaświadcza córka Marta Kaczyńska. Nie jest rozważany wniosek o ekshumację Pani Prezydentowej”. Teraz Prezes zapowiedział, że „brat i jego żona”, czyli rodzice Marty, będą ekshumowani w pierwszej kolejności. Marta w żaden sposób oficjalnie nie skomentowała słów stryja, choć w tej sprawie to raczej córka, a nie stryj, powinna mieć głos decydujący.
Niepewność co do jej publicznych i politycznych reakcji sprawia, że dla partii stryja „Prezydentówna” jest dziś tyleż atutem, co kłopotem. Także ze względu na własne życie, daleko odbiegające od idealnego modelu prawicowego ładu. Fakt, że akurat w tych dniach mąż Marty (wciąż oficjalny) i ojciec jej dzieci został wypuszczony z więzienia za gigantyczną 3-milionową kaucją (wpłaconą przez jego rodziców), jest tylko kolejnym rozdziałem w tej historii, która, normalnie, powinna do żywego bulwersować prawicowy elektorat. Partyjna propaganda robi więc, co może (także poprzez przemilczenia), aby odseparować Męża od Żony, a Martę ustawić raczej w pozycji ofiary niż uczestniczki tego politycznie niebezpiecznego związku.
Prezydencką córką – taką, o której się mówi w kontekście politycznym – stała się po katastrofie smoleńskiej. W „Vivie!” opowiadała, że wcześniej o wiele bardziej żyła swoim życiem prywatnym, adwokaturą, planami naukowymi. „Teraz znacznie bardziej niż dawniej zajmuje mnie polityka”. Zaraz po katastrofie mówiła, że będzie współdziałać ze wszystkimi, którym zależy, aby „spuścizna po jej tacie nie była niszczona, bagatelizowana czy przeinaczana”. Chce, by „następne pokolenia mogły czerpać z ogromnego dorobku, jaki pozostawił po sobie Tata”. W kolorowej prasie oznajmia, że poświęci się zakładaniu fundacji i instytutu jego imienia, chce „kontynuować to, co oni zaczęli”. Zaznaczyła swój teren i zabroniła odwoływać się do ideowej spuścizny po ojcu politykom partii Polska jest Najważniejsza, którą wtedy tworzyli najbliżsi współpracownicy prezydenta. Mówiła, że nie są „dziećmi Lecha Kaczyńskiego”, że to ona jest „jedynym dzieckiem Pary Prezydenckiej, która tak tragicznie zginęła” (z wywiadu w „Vivie!”).
Niejeden z polityków PiS rozumiał wtedy te słowa jako wiadomość również dla Jarosława Kaczyńskiego: że nie tylko on jest depozytariuszem spuścizny po Lechu. Wspierał ją w tym mąż Marcin Dubieniecki, który ujawnił swoje polityczne ambicje. Mówił, że to „Marta oznajmia określone fakty, które powinny być wykonane”, że „w PiS nie może być dyskusji, czy Marcie należy się miejsce na listach czy nie”. Właśnie wtedy chyba przeholował.
Co do samej Marty. Kiedy władze Ruchu Społecznego im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego proponowały jej, by została wiceprezesem zarządu, długo się wahała, zanim w końcu powiedziała tak. Kiedy Andrzej Duda został prezydentem i zatrudnił w swojej kancelarii prezesa Ruchu Macieja Łopińskiego, Marta zdecydowała się go zastąpić. Ale nie ma do tego serca i czasu. Na stronie internetowej Ruchu, odkąd przejęła jego stery ponad rok temu, odnotowano zaledwie kilka wydarzeń: konferencję o polityce zagranicznej Lecha Kaczyńskiego, rajd rowerowy jego imienia, odsłonięcie tablicy pamiątkowej w Lucieniu, wręczenie Dudzie nagrody imienia Kaczyńskiego, konkurs na najlepszą pracę magisterską o byłym prezydencie.
Marta występuje tam raczej w roli dekoracyjnej niż organizacyjnej. Przecina wstęgi, czasami krótko przemówi i zawsze wspomni o tym, jakiego miała wspaniałego ojca. Dziękuje serdecznie zebranym, że o nim pamiętają. A przyjmują ją, jak mówi jeden z posłów, po królewsku. Chcą uściskać rękę, spojrzeć w oczy, życzą wytrwałości i zwycięstwa, mówią, że podziwiają, żeby się trzymała, pozują do wspólnych zdjęć. Marta Kaczyńska funkcjonuje więc raczej jak polityczna celebrytka na pograniczu czystej polityki i czystej kultury popularnej. „To szczęście, że Marta potrafi się komunikować z ludźmi, więcej – ona przyciąga do siebie ludzi. Tak też było w szkole: była tam gwiazdą” – opowiadała w „Dzienniku Bałtyckim” Hanna Fołtyn-Kubicka, przyjaciółka domu Kaczyńskich.
Sens lansu
Jak przebadał dr Tomasz Olczyk z Uniwersytetu Warszawskiego, zaraz po katastrofie smoleńskiej Kaczyńska w serwisach plotkarskich (Pudelek i Plotek) była ukazywana jako zwykła dziewczyna, którą dotknęła niezwykła tragedia. Ale już dwa, trzy miesiące później dominujący był – jak nazwał na potrzeby swojej analizy Olczyk – „lans”. Wysyp wywiadów w kolorowych pismach, których głównym tematem staje się luksus, w jakim żyje Marta. Serwisy rozpisują się na temat wypasionych samochodów, w których lubują się Kaczyńska i jej mąż (padają nazwy marek BMW, Porsche), piszą o zmianie wystroju mieszkania, o drogiej amerykańskiej szkole dla córek i delikatesach, w których robi zakupy. W „Uważam Rze” usprawiedliwiała swoją obecność w bulwarówkach. „Udzieliłam kilku wywiadów, także w lżejszej prasie, choć to nie mój żywioł. Uznałam jednak, że można w ten sposób dotrzeć do ludzi, którzy na co dzień nie interesują się polityką”. A tabloidy piszą, że choć życie nie oszczędziło jej nieszczęść, to o jedno nie musi się martwić, o pieniądze właśnie. Po śmierci rodziców odziedziczyła mieszkania w Sopocie i dostała trzy miliony odszkodowania.
Ostatnio odnotowano, że na festiwalu filmowym w Gdyni występowała w klasycznym beżowym trenczu i bardzo krótkiej, ciemnej sukience, która skutecznie przyciągała wzrok do jej zgrabnych nóg. Pozowała na celebryckiej ściance. Oprócz nóg uwagę zwracała też ogromna torebka Louis Vuitton, a koszt takiego dodatku jest niebagatelny – pisano w tabloidach. Wypomniano też buty za ponad 3 tys. i kolejną drogą torebkę, która była tłem dla zdjęcia psa, które Kaczyńska wrzuciła na Instagram.
Marta brylowała na festiwalu w Gdyni, ale nie pojawiła się na premierze „Smoleńska”. Katolicki tabloid „Dobry tydzień” usprawiedliwia Martę, cytując jej koleżankę: „to dla niej zbyt bolesne doświadczenie. Nie chce przeżywać tych emocji w blasku fleszy”. Jak na zastępczą pierwszą damę przystało, w publicznym wizerunku Marta przede wszystkim jest matką, nie zajmuje się zarabianiem pieniędzy, poświęca się dla dzieci. Wyznała, że zawsze będzie wdzięczna mamie, która, zanim ją urodziła, była aktywna zawodowo, a jednak z chwilą, gdy Marta przyszła na świat, zrezygnowała z pracy.
Dwa lata temu, już po faktycznym rozstaniu z mężem, Kaczyńska stwierdziła, że chciałaby pogodzić obowiązki związane z wychowaniem córek z pracą zawodową. Wie, że rodzice chcieliby, żeby jej legitymacja adwokacka nie leżała w szufladzie. Jarosław Kaczyński pisał, że „Leszek bardzo chciał, żeby zrobiła doktorat”. Podobno nawet wzięła się za to, ma ciekawy temat. „Zobaczymy, czy będzie potrafiła pogodzić to z opieką nad dziećmi, co robi z wielkim oddaniem” – zastanawiał się Kaczyński.
Jesienią 2015 r. Marta otworzyła swoją kancelarię w Sopocie. Kilku adwokatów z Trójmiasta nie potrafi sobie przypomnieć, żeby widzieli ją w sądzie. Nie wiadomo, czy ma jakichś klientów. Ale zdawała sobie sprawę, że nie będzie łatwo. „Trudno wyobrazić sobie normalną pracę w nienormalnych warunkach, kiedy każdy mój klient musi liczyć się z tym, że chodzą za mną paparazzi” – opowiadała w tygodniku „Do Rzeczy”. Nie chce mówić o swoich planach, dopóki media nie dadzą jej spokoju. Ona nie daje powodu, aby dać jej spokój.
Julia i czerwony Romeo
Marta jest dziś sama, nie ma przy niej mężczyzny. Wcześniej było dwóch mężów. Na drugim roku studiów wzięła ślub z Piotrem Smuniewskim, kolegą z liceum. W kampanii prezydenckiej ojca przyznała, że rzeczywiście to była szybka decyzja, ale nie zamieniłaby Piotra na innego. Pięć miesięcy po ślubie urodziła dziecko, a macierzyństwo opisała jako zaplanowane. Z mężem, dzieckiem i rodzicami pokazała się na billboardzie wyborczym „Rodzina, Uczciwość, Praca”, a krótko po wyborach wystąpiła o rozwód, bo „bardzo się zawiodła”.
Stryj w książce usprawiedliwiał, że „małżeństwo się niestety rozpadło, wcale nie z winy Marty. To ona została zdradzona. Dla młodej kobiety to było straszne przeżycie. I to pewnie doprowadziło do drugiego, bardzo szybkiego małżeństwa. To była próba poratowania się, co jest psychologicznie zrozumiałe”.
Bardzo szybkiego, bo zanim sąd ogłosił rozwód, nowy narzeczony Marty, Marcin Dubieniecki, oznajmił prezydentowi, że jego córka jest w ciąży. To miała być miłość w stylu Romea i Julii, która łączy zwaśnione rody, antykomunisty oraz barona SLD, z rodowodem z PZPR. Ta historia miała zakończyć się szczęśliwie. Lech nazwał Dubienieckiego synem, ale Jarosław nie znalazł czasu, by przyjechać na ślub. Kilka miesięcy później Marta złożyła pozew przeciwko pierwszemu mężowi o zaprzeczenie ojcostwa. Sąd przyznał jej rację, a drugi mąż ogłosił, że to on jest ojcem pierwszej córki Marty. Skoro tak, to pierwszy mąż może ją i zdradzał – jak pisał prezes PiS – ale ona jego na pewno też. Mocna skaza na wizerunku.
Marta w pierwszym wywiadzie po katastrofie smoleńskiej próbowała zatrzeć ślady po tym pierwszym małżeństwie: „Byłam kobietą samotną. Skończyło się wtedy moje poprzednie małżeństwo i nie planowałam związania się z nikim”. Nie planowała, a związała się szybko, jeszcze zanim się rozwiodła. Potem przy okazji sesji fotograficznej na plaży Dubienieccy opowiadali, że katastrofa smoleńska bardzo wzmocniła ich małżeństwo: „Wychodzimy z tej próby silni”.
Jednak już dwa lata później to Marcin złożył pozew o rozwód. Związał się z żoną Artura Boruca, bramkarza piłkarskiej reprezentacji. Politycy PiS, a są tacy, z którymi Marta utrzymuje dobre kontakty, mówią, że ona naprawdę próbowała ratować to małżeństwo. Trochę ze względu na uczucia, ale bardziej ze względu na dzieci. Przeciągała sprawę rozwodową, choć czuła, że politycznie dla prezesa wygodniej było przeciąć to raz na zawsze. Pod koniec sierpnia w zeszłym roku, przed wyborami parlamentarnymi Dubienieckiego aresztowano. Według prokuratury kierował zorganizowaną grupą przestępczą, która wyłudziła z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych blisko 13 mln zł. Marta kilka tygodni po aresztowaniu wpłaciła za niego 300 tys. zł kaucji, ale wtedy prokurator nie zgodził się, by Dubieniecki opuścił areszt. Ona dalej przeciągała rozwód, ktoś mówi, że w nadziei, że zięcia byłego prezydenta prokurator może potraktować łagodniej. Dwa miesiące temu sama złożyła pozew o rozwód.
Kobiety rządzą światem
Marta mówi, że ze stryjem ma bardzo dobry kontakt, że są sobie bardzo bliscy. Opowiada, że dzwoni do niego kontrolnie, że stara się rozładować jego stres, wlać w niego optymizm. W zwycięski dla PiS wieczór wyborczy, jesienią rok temu, w mocnym makijażu, już bez obrączki, stała obok stryja, przytulała i gratulowała.
W felietonach w tygodniku „wSieci”, od dwóch lat, najczęściej pisze o Smoleńsku, bo wyjaśnienie sprawy uważa za sprawę honoru. („Pasażerów tupolewa po prostu zabito”). Atakuje Tuska i broni stryja przed atakami prasy. Ale stanie też w obronie praw koni, które wożą turystów nad Morskie Oko, i po stronie prawdziwej sztuki, którą „porno w Teatrze Polskim” (spektakl „Śmierć i dziewczyna” – red.) degraduje.
I znów zabiera głos tam, gdzie można oczekiwać, że powinna Agata Duda, popierając (kilka tygodni temu) prawo matek do karmienia piersią w miejscach publicznych, które „jest niepodważalne i w cywilizowanym społeczeństwie nie powinno być w żaden sposób kwestionowane”.
Ostatnio swój felieton kończy zdaniem: „Żeński potencjał naszego społeczeństwa pozostawał chyba do tej pory niedoceniony i z całą pewnością należy go pozytywnie zagospodarować”. Czyżby chciała powiedzieć: prezesie, stryju, wchodzę do gry? Ale to chyba ona sama tego dziś bardziej potrzebuje. No i elektorat PiS pozbawiony żeńskiego przekazu. A prezes? Politycy PiS boją się pod nazwiskiem mówić o Marcie, bo sami nie wiedzą, co Jarosław Kaczyński myśli o jej aspiracjach i roli, w której siebie obsadza. Atut to czy zagrożenie?