Andrzej Wajda wierzył w silny związek między sztuką a historią. Odpowiadała mu rola kreatora masowej wyobraźni wyrażającego to, co jest dla ludzi niejasne, niedopowiedziane. Sędziego historii dawnej i dnia dzisiejszego. I doskonale wiedział, że robiąc to, staje się zarazem uczestnikiem historii, współautorem i jej zakładnikiem, co nie zawsze przynosiło mu chwałę.
Debiutując w 1954 r. socrealistycznym „Pokoleniem”, dokonał, jak później pisano, gwałtu na własnej pamięci i rozumie. Wielki wizjoner kina przedstawił czas okupacji w wyjątkowo wykrzywiony sposób. Akowcy jako czarne charaktery, na przeciwległym biegunie żołnierze Gwardii Ludowej i komuniści – sympatyczni, czyści moralnie, prawdziwi patrioci. Ale w ciągu następnych lat Wajda przeszedł spektakularną metamorfozę. Od reżyserowania fikcji pod dyktando państwa, polityki historycznej do „Człowieka z żelaza”. Od drażnienia i krytykowania Polaków w gorzkich historycznych opowieściach do „Powidoków”, intymnego testamentu, zarazem hołdu dla Władysława Strzemińskiego, bezkompromisowego malarza, uznanego w latach 50. za wroga klasowego.
Żeby porozumieć się ze społeczeństwem, które w PRL znalazło się w tragicznym położeniu, trzeba było odnaleźć z nim wspólny język. Wajda to potrafił. Kierował się zasadą sformułowaną przez Gombrowicza, że jeśli pisarz nie umie pokonać cenzury, nie powinien brać się do pisania. Wierzył, że podobnie powinien postępować reżyser. Posługiwał się tym metajęzykiem nie po to, by goić polskie rany i znieczulać ból, tylko by pobudzać do myślenia, inspirować do krytycznego spojrzenia na narodowe losy.
Paradoksalnie zdawał się mówić to, co chciała usłyszeć ludowa władza, jednocześnie sprytnie zaprzeczał temu za pomocą symbolicznych obrazów, które publiczność potrafiła właściwie zinterpretować.