W Polsce będą magazyny amerykańskiego sprzętu – grzmiał minister obrony Antoni Macierewicz przez kilka miesięcy, od objęcia władzy do szczytu NATO. Po szczycie mówił już o „naszej części Europy”. Amerykanie wolą jednak nie ryzykować i zostawią bojowy sprzęt na Zachodzie. I nie chodzi wyłącznie o atak rakietowy Rosji.
Koncepcja stworzenia w Polsce wysuniętych magazynów amerykańskiego sprzętu wojskowego, tzw. APS-ów (Army Prepositioned Stock), zrodziła się krótko po decyzji USA o głębszym zaangażowaniu w odstraszanie na wschodniej flance NATO, w drugiej połowie 2014 r. Po decyzji Baracka Obamy, ogłoszonej w Warszawie 4 czerwca 2014 r., o wydzieleniu funduszy na European Reassurance Initiative Wojsko Polskie zaczęło zabiegać, by US Army Europe rozszerzyło zimnowojenną sieć magazynów na bazy w Polsce.
W ciągu roku intensywne zabiegi wojskowe i dyplomatyczne doprowadziły do przedstawienia Amerykanom kilku lokalizacji, głównie w istniejących i byłych miastach garnizonowych, w pobliżu najważniejszych poligonów, ale też w miejscach bardziej zbliżonych do rejonu potencjalnej agresji rosyjskiej. Nieoficjalnie, bo MON ani armia tej listy nigdy nie potwierdziły, wymieniano Choszczno, Skwierzynę, Ciechanów, Drawsko Pomorskie, Żagań dla wojsk lądowych i Łask – dla lotników. Amerykańscy wojskowi wszędzie byli, kiwali głowami – i według poprzedniego rządu zgodzili się na polskie propozycje. „Amerykanie sami prowadzili ten proces, byli bardzo aktywni” – mówi Tomasz Siemoniak, wspominając, co działo się jeszcze rok temu.
Potwierdzali to też przedstawiciele US Army Europe. Jej dowódca, gen. Frederick „Ben” Hodges, zapowiadał to publicznie co najmniej dwukrotnie. W czasie Wrocław Global Forum w czerwcu 2015 r. mówił, że choć NATO nie zbuduje w Polsce stałych baz wojskowych, to zdeponuje sprzęt. „Jest on już stopniowo dostarczany do Europy, ale trafi najpierw do ośrodka szkoleniowego NATO w bawarskim Grafenwoehr. Przeniesienie go na wschód wymaga dodatkowych porozumień na szczeblu ministrów obrony NATO i stworzenia infrastruktury” – mówił w rozmowie ze mną.
Pół roku później w Warszawie ogłaszał, że po ćwiczeniu Anakonda „w Polsce zostanie 600 pojazdów wojskowych. Po zakończeniu cyklu ćwiczeń we wrześniu 2016 r. amerykańska armia zostawi w Polsce sprzęt, który w razie wzrostu zagrożenia służyłby przerzucanym żołnierzom”. Zgodnie z zapowiedziami gen. Hodgesa miało to być wyposażenie dwóch batalionów pancernych: 120 czołgów M1A2 Abrams i bojowych wozów piechoty M2 Bradley, transportery opancerzone M113 i inne pojazdy. Polska ogłaszała, że magazyny powstaną w pięciu garnizonach, choć Hodges wspominał tylko o dwóch lokalizacjach, nie podając szczegółów.
Potem przyszła zmiana rządu i gromkie zapowiedzi. „Będą bazy, magazyny, zaopatrzenie, będą żołnierze” – mówił Antoni Macierewicz w lutym po sesji ministrów obrony NATO. Ale po kilku miesiącach sprawa nie wydawała się już tak prosta. Goszczący na czerwcowych ćwiczeniach Anakonda’16 Ben Hodges mówił mi, że „zmieniła się koncepcja. Zdecydowaliśmy, że będziemy mieli w Polsce i regionie rotacyjną brygadę, z własnym sprzętem. Magazyny nie są potrzebne”.
Przyznaję, byłem nieco zaskoczony, bo do tej pory składy uzbrojenia przedstawiane były jako część triady: wysunięte siły NATO, dyslokacja jednostek US Army Europe i APS-y na wschodniej flance Sojuszu. Kilka dni później, tuż przed szczytem NATO, pytałem o to ministra Macierewicza. Zgodnie z przewidywaniami usłyszałem: „To musi być jakieś nieporozumienie. Z całą pewnością znajdą się w Polsce magazyny amerykańskiego sprzętu”.
Wtedy pozostało mi przyjąć słowa ministra na wiarę. Ale już w lipcu deklaracja końcowa szczytu NATO nie wspominała o lokalizowaniu w Polsce i na wschodniej flance magazynów sprzętu czy zapasów wojennych. Wyrażała wyłącznie wdzięczność Stanom Zjednoczonym za ich gotowość do finansowania zwiększonej obecności wojskowej w Europie, wysłania rotacyjnej brygady pancernej i... magazynów APS. Amerykański „Army Times” miał już w lipcu po szczycie NATO jasność, cytując Gen. Hodgesa: „Pracowaliśmy z tymi krajami od kilku miesięcy, analizując możliwe lokalizacje, myśląc, jak to zrobimy”. Magazyn dodawał jednak: „O ile sprzęt ma przyjechać do końca roku, różne kraje gospodarze nie będą gotowe aż do lata 2016, więc część europejskiego zestawu ćwiczebnego pozostanie w Mannheim w Niemczech”.
Od ćwiczeń Anakonda’16 i szczytu NATO minęło kilka miesięcy. Amerykański ciężki sprzęt został w Polsce, ale tylko do sierpnia, kiedy w Świętoszowie, razem z 10. Brygadą Kawalerii Pancernej, odbyło się ćwiczenie Heavy Detachment. Abramsy i Bradleye z 3. Dywizji Piechoty z Fort Stewart w stanie Georgia przemknęły jeszcze na sierpniowej defiladzie w Warszawie z okazji Święta Wojska Polskiego. Nie tylko przejechały, stały gotowe do zwiedzania na wystawie na Agrykoli, a tłumy warszawiaków zamęczały ich załogi pytaniami, włażeniem na wozy i do środka, sweet fociami. Młodzi czołgiści byli w świetnych nastrojach. – Służba w armii to jedyna szansa, żeby wyjechać do Europy. Vroclov good! – mówili mi. Nazw Trzebinia ani Świętoszów, gdzie bazowali, nie byli w stanie wymówić. Wyjechali, nie zostawiając sprzętu w Polsce.
Kilka tygodni później US Army Europe zaczęła publikować komunikaty i zdjęcia pokazujące przemieszczanie sprzętu wojskowego do APS-ów w zachodniej Europie. „Wyposażenie APS-ów przybywa do Antwerpii” – głosi wiadomość z 25 sierpnia. Komunikat z 30 września mówi o tymczasowym rozmieszczeniu w Polsce i krajach nadbałtyckich sprzętu na potrzeby ćwiczeń w ramach European Activity Set. Nie wspomina o magazynach sprzętu bojowego APS. Mówi za to o zbliżającym się rozmieszczeniu rotacyjnej amerykańskiej brygady pancernej.
Krótko po tym gen. Hodges był znowu w Warszawie i mówił jasno, że wyposażenie dla kolejnej brygady US Army Europe trafi do APS-ów w Holandii, Belgii i zachodnich Niemczech. Stworzy to razem z siłami rozmieszczonymi w Polsce, Niemczech i Włoszech całą dywizję, czyli o stopień wyżej podniesie zdolności bojowe podległych mu sił.
W październiku rozmawiałem z wysokim rangą dowódcą polskiej armii. Powiedział mi, że Amerykanie nabrali wątpliwości, czy rozmieszczać magazyny bojowego sprzętu w Polsce. Po pierwsze chodzi o względy wojskowe: traktują swoje siły pancerne jako odwód strategiczny dla sił pierwszego rzutu – Wojska Polskiego i batalionów NATO na wschodniej flance. Z tego względu nie chcą przekraczać linii Wisły z wojskami pancernymi, wolą pozostać w bezpiecznej odległości od rosyjskich Iskanderów.
Kolejny powód jest innej natury: z relacji generała wynika, że Amerykanie nie chcą być narażeni na skutki potencjalnie nieodpowiedzialnych zachowań polskiego rządu. Dlatego natowski batalion na pierwszej linii tworzyć ma lekka, zmotoryzowana piechota na kołowych transporterach Stryker, a nie ciężkie jednostki na czołgach Abrams. Wysoka mobilność ma w tym wypadku dwojakie znaczenie, którego nie trzeba bliżej wyjaśniać. Abramsy i Bradleye amerykańskiej brygady pancernej mają pozostać na ćwiczeniach w Drawsku Pomorskim i Żaganiu, podróżując w 2017 r. od Estonii do Rumunii. Komponent dowódczy ma też pozostać za Wisłą. O magazynach dodatkowych czołgów w Polsce w tej chwili nikt nie mówi.
Nie oznacza to, że NATO w Polsce nie inwestuje. NSIP, czyli NATO Security Investment Programme, obejmuje kilkanaście lokalizacji i wydatki rzędu prawie miliarda euro w 2015 r. Do końca 2017 r. zakończone mają być dwie duże inwestycje: baza paliwowa w Porażynie i budynek batalionu łączności w Bydgoszczy. Ale plan NSIP nie wspomina o magazynach sprzętu. Również amerykańska ERI, wyszczególniając inwestycje w Polsce, mówi o unowocześnieniu baz lotniczych w Łasku i Powidzu, dla rozmieszczanych tam eskadr US Air Force, a także finansowaniu już wspomnianego rotacyjnego rozmieszczenia jednostek US Army w ramach sił NATO i własnej inicjatywy Waszyngtonu.
Ale o stałych magazynach sprzętu nie ma ani słowa. Ani słowa nie słychać o nich też z polskiego MON...