Kraj

Parasolki wróżą burzę

Czy Czarny Protest zmieni polityczne układy

Czarny Protest wyrwał się z utartych schematów, rytuałów dobrze znanych politykom. Czarny Protest wyrwał się z utartych schematów, rytuałów dobrze znanych politykom. Stepan Rudyk / Forum
Aborcyjna epopeja wzbudziła nowe emocje, wywołała inne podziały i pęknięcia w polskiej polityce niż te ujawniające się rutynowo w wyborach. Partie po Czarnym Proteście wydawały się kompletnie pogubione. Co to oznacza dla życia publicznego?
Prezes PiS nie miał tęgiej miny podczas procedowania w Sejmie nad odrzuceniem całkowitego zakazu aborcji.Mateusz Włodarczyk/NurPhoto/Forum Prezes PiS nie miał tęgiej miny podczas procedowania w Sejmie nad odrzuceniem całkowitego zakazu aborcji.
Nie ma żadnej gwarancji, że udział w Czarnym Proteście przełoży się na aktywność wyborczą za dwa, trzy lata, niemniej może on rezonować na świadomość społeczną, tworzyć swoją legendę.Aleksiej Witwicki/Forum Nie ma żadnej gwarancji, że udział w Czarnym Proteście przełoży się na aktywność wyborczą za dwa, trzy lata, niemniej może on rezonować na świadomość społeczną, tworzyć swoją legendę.

Artykuł w wersji audio

Akcja kobiet, ale też wspierana przez wielu mężczyzn, wywołała potężne polityczne zamieszanie. Na poprzedniej okładce POLITYKI pytaliśmy: „Czy PiS się ugnie przed masowym buntem?”. Ugiął się. I to szybko, nawet panicznie. Zresztą w partii rządzącej i jej elektoracie też ujawniły się podziały. Jedni mówili o zdradzie wartości, niezdaniu próby charakteru przez drużynę Jarosława Kaczyńskiego, ale drudzy – niemal o spisku, podrzuceniu kukułczego jaja aborcji po to, aby PiS się przewrócił i nie mógł dalej naprawiać Polski, a zwłaszcza rozliczyć Tuska. Aborcja nagle objawiła się wręcz jako zagrożenie dla spoistości władzy, jedności partii. W PiS pojawiły się opinie, że choć projekt zaproponowały środowiska konserwatywne, to skorzysta liberalna opozycja, licząca na ideowy podział PiS, utratę większości rządzącej, może nowe wybory. Ratunkowy plan prezesa miał więc w tej interpretacji znacznie większy wymiar niż sam problem aborcji. Trzeba było przełknąć upokorzenie i zarzuty o niekonsekwencję, aby ocalić całą misję „zmieniania Polski”. Zyskanie rubelka, ze znanego powiedzenia prezesa PiS, już nie wchodziło w rachubę, gra szła tylko o to, aby nie stracić dotychczasowych.

Ogólne zagubienie 

Pojawiły się też po prawej stronie zarzuty bezczynności, popadania w samozadowolenie: „Lewica szaleje, prawica śpi. Poszła w dyrektory i celebruje zdobyte biurka. Wielu z nich już się łasi do swoich rzeźników (…), śpią ludzie, śpią organizacje” – napisał na prorządowym portalu wPolityce.pl wyraźnie wzburzony Jacek Karnowski. A Piotr Semka dodał: „Prawa strona musi się obudzić, mówię o wyborcach, z takiego snu, braku aktywności (…)”. Z kolei Michał Karnowski, brat Jacka, próbuje pocieszać: „Skrajna lewica triumfuje dziś, przekonana, że odniosła jakiś ogromny sukces, że przestraszyła Polaków i przeciągnęła na swoją stronę centrum społeczne. Czy na pewno? Owszem, trochę zamieszania było, ale nie przeceniałbym trwałości poruszenia. Co ważniejsze, rzekomi zwycięzcy pokazali Polakom swoją chwilami odrażającą twarz”. „Uliczna tłuszcza w czarnych ubraniach” – podsumował komentator „Rzeczpospolitej” Filip Memches.

Ale posypały się też opinie, że oto „lewica wróciła z marginesu”, że demonstrujące dziewczyny to nie same „sfrustrowane feministki”, że warto je rozpoznać i próbować do nich dotrzeć. Nagle okazało się, że „siły lewicowe i liberalne” są w stanie tak działać, jak wcześniej prawica choćby „w obronie Radia Maryja”, szybko, masowo, spektakularnie, jeszcze efektowniej – i w sumie efektywniej – niż KOD. To wywołało szok. Prezes PiS nie miał tęgiej miny podczas procedowania w Sejmie nad odrzuceniem całkowitego zakazu aborcji, ale też widać było w nim determinację człowieka, który wie, że działa – z punktu widzenia politycznej skuteczności – racjonalnie. Wolał zaryzykować gniew środowisk (w tym episkopatu), które zna i nad którymi w gruncie rzeczy panuje, niż protest grup, których wpływów w społeczeństwie nie jest w stanie oszacować. Zareagował zatem tak, jak dotąd, socjalem, który dał PiS władzę i wciąż ją stabilizuje – premier Szydło obiecała budżetowe miliardy, tym razem dla matek z trudnymi ciążami.

Co ciekawe, rozmachem i formą protestu zaskoczona wydawała się również opozycja. Tak naprawdę nie miała w tych dniach jasnego przekazu, błąkając się pomiędzy postulatami pozostawienia status quo, nieokreślonej liberalizacji ustawy i „niekaraniem kobiet”. Platforma Obywatelska była nawet początkowo przeciwko dyskutowaniu o sytuacji polskich kobiet w Parlamencie Europejskim, tak jak PiS. Po fakcie próbowała to sztucznie i nerwowo przykryć pobudzoną aktywnością. Na konwencjach programowych Nowoczesnej, a potem PO nie było żadnych na nowo przemyślanych propozycji w sprawie aborcji. Grzegorz Schetyna, jako że właśnie mleko się rozlewało, zdążył wymyślić obietnicę, że gdy Platforma będzie miała taką możliwość, do konstytucji wprowadzi zapis sankcjonujący tzw. kompromis z 1993 r. Akurat emocje w tej sprawie poszły dalej i Schetyna, niezmuszany przecież do takiej deklaracji, od razu odciął od siebie rosnącą grupę tych, którzy zaczęli postrzegać obowiązującą ustawę jako zbyt restrykcyjną, a jak pokazują sondaże, takich osób przybywa.

To ogólne zagubienie widać było także podczas dramatycznych posiedzeń komisji sprawiedliwości, a potem Sejmu, kiedy PiS „przeprowadzało odrzucenie” obywatelskiego projektu Ordo Iuris. Ze strony opozycji padło żądanie przeniesienia obrad komisji aż na styczeń 2017 r., potem zarzucano PiS, że „nie ma honoru”. Można było odnieść wrażenie, że niektóre posłanki wręcz chcą sprowokować Kaczyńskiego, aby projektu nie odrzucał. Zapewne był w tym interes polityczny: chodziło o to, aby władza dłużej była pod pręgierzem i mogła być „grillowana”. To jednak w zestawieniu ze spontanicznym, szczerym protestem, którego celem było jak najszybsze pozbycie się zagrożenia w postaci radykalnego projektu, mogło być postrzegane jako przejaw kunktatorstwa. Więc już w głosowaniu opozycja zgodnie opowiedziała się za odrzuceniem.

Zderzyły się wyraźnie polityka celu do załatwienia z polityką tradycyjną, uwzględniającą inne niż sama konkretna sprawa czynniki. Widać, że polityczna aktywność wielu ludzi szuka nowych ujść i form niż te dotychczasowe. W efekcie bodaj najważniejszy spór polityczny, ideowy, cywilizacyjny ostatnich lat odbył się de facto bez udziału polityków, którzy – uwikłani w długofalowe interesy i zależności – tylko asystowali przy prawdziwych emocjach obywateli.

Czarny Protest wyrwał się z utartych schematów, rytuałów dobrze znanych politykom, takich jak mobilizujący objazd po kraju, rozpuszczanie wici po linii partyjnej, zwożenie uczestników, załatwianie transparentów. Nagle pojawiło się mnóstwo młodych ludzi, których brakuje na marszach KOD, a demonstracje dotarły pod siedzibę władz PiS, gdzie gabinet ma Kaczyński i gdzie znajduje się sławetny ośrodek decyzyjny. Adres był dobry – aż dziwne, że tak rzadko dotąd przez demonstrantów używany – decyzję o odrzuceniu skrajnego projektu musiał przecież podjąć osobiście prezes PiS.

Realna siła

W sprawie formalnie chodziło o warunki „dopuszczalności przerywania ciąży”, ale efekt jest szerszy, rozchodzi się jak koła na wodzie, naruszając dotychczasowe pewniki, polityczną strukturę władzy i opozycji. Wyniki wyborów układają się zazwyczaj w klarowne obrazy pokazujące myślenie i odczuwanie wyborców, różnych ich grup, środowisk, regionów, klas społecznych, wedle płci, wieku i miejsca zamieszkania. To jest poddawane analizie przez socjologów i politologów, przez sztaby polityczne, które na podstawie tych obrazów planują strategie partii. Ale czasami ten obrazek się komplikuje, wymyka prostemu opisowi. PiS przepuścił do sejmowej komisji projekt Ordo Iuris, działając na podstawie dotychczas znanych przesłanek: problem się zamrozi, potem zamiecie i po sprawie. Reakcja jednak okazała się być nowego typu, sprzężona z mediami społecznościowymi, w skali międzynarodowej.

Przed kilku laty to protesty w sprawie ACTA sparaliżowały ówczesny rząd Tuska i jego osobiście. Mimo że próbował z wyzwaniem się jakoś porozumieć, widać było, że oto pojawiła się siła o dużej potencji, ale jakoś nieuchwytna, magmowata, kapryśna. Zanikająca, lecz w każdej chwili gotowa do reaktywacji i to błyskawicznej. Trudna do zidentyfikowania i odczytania przy pomocy rutynowych narzędzi czy geografii politycznych. To siła uruchomiona z konkretnego, jednego powodu i wycofująca się natychmiast po osiągnięciu celu, ale nadal czujna w obronie swoich interesów i wolności. Ta „nieciągła”, punktowa polityka staje się dla tej tradycyjnej wielkim wyzwaniem – jak się do niej czy pod nią podłączyć. Bo tam jest dziś energia. Tylko na razie nie wiadomo, gdzie jest gniazdko.

Czarny Protest z jeszcze większą ekspresją niż rewolta związana z ACTA pokazał nie tylko realną siłę, ale w jeszcze większym stopniu jej potencję. Bo wszyscy zobaczyli wyraźne znaki na wodzie, te kręgi, bąble i wiry, ale nikt nie wie, co kryje się pod wodą, jaki stwór, który może zniszczyć dzisiejszy porządek rzeczy. Tym bardziej że protest kobiet, tak jak bunt w sprawie ACTA, ma z pozoru tylko jedną sprawę, jeden interes do załatwienia. Łatwo jednak rozczarowanie na tym polu może przekształcić się w większy bunt, wszechogarniający, antysystemowy – i to w znacznie głębszym sensie niż choćby nijaki i chaotyczny ruch Kukiza.

Charakterystyczne było także to, że protest nie miał typowej organizacji, komitetu, rzeczników. Mimo że to lewicy w sposób naturalny było do manifestacji najbliżej, przecież nikt nie odbierał tych demonstracji jako ściśle partyjnych. Nawet partia Razem, zapewne szczerze utożsamiająca się z przesłaniem czarnego poniedziałku, nie była jego witryną. I jeśli Ewa Kopacz szła w tłumie kobiet, to absolutnie prywatnie, a nie służbowo. A gdy posłanka Joanna Mucha, zdawało się dobrze dobrana do kontaktu z „dziewuchami”, próbowała przemawiać, była wygwizdywana za 8 lat rządów Platformy Obywatelskiej. Bo każda partia, która nie działa w Polsce od wczoraj, w jakimś sensie słusznie została wygwizdana podczas Czarnego Protestu.

Jak przy okazji ACTA, zwracano uwagę na to, że pojawili się ludzie młodzi, żyjący na co dzień w swoim oddzielonym od życia publicznego świecie, broniący jego autonomii i wolności. Teraz znowu mówi się o obywatelach nowych, świeżych, wchodzących w życie publiczne po raz pierwszy. Można powiedzieć, w gwałtowny sposób osiągających jakąś świadomość polityczną, z którą coś trzeba zrobić. Ale też w wielu ich wypowiedziach widać sposób patrzenia na sprawy państwa: liczą się konkrety. Nie jakaś abstrakcyjna wolność, nie możliwość wyboru w ogóle, ale tyczące określonych życiowych spraw. Można zatem lepiej zrozumieć, dlaczego nie trafiał do nich wolnościowy, kombatancki przekaz Bronisława Komorowskiego i Platformy – bo to była wolność zbyt ogólna, a jej zagrożenie tylko teoretyczne.

Marsze śmierci

Można sobie wyobrazić, że te generacje nie wychodzą na ulice w obronie Trybunału Konstytucyjnego jako takiego, po to aby zachował swoje możliwości i zapewnił im w przyszłości wolności obywatelskie. Ale wyjdą natychmiast, kiedy jakaś konkretna wolność będzie ich zdaniem naprawdę, a nie jedynie potencjalnie podważona. Może z tego wypływać wniosek, że Trybunał Konstytucyjny nie jest ostatnim szańcem, że nawet po jego zupełnym sparaliżowaniu zostaje jeszcze gwałtowny społeczny sprzeciw. Tylko ile spraw ma taką temperaturę jak kwestia aborcji?

Można się zżymać na takie widzenie polityki jako oddzielnych, autonomicznych zdarzeń, ale coraz częściej tak jest traktowana. Nie działa logika: nie zagłosują na PiS, bo on może kiedyś zaostrzyć aborcyjne przepisy. Przeciwnie, głosują, jak chcą, albo nie głosują, a jak coś się zdarzy – to wtedy protestują. Nawet jedna z animatorek ostatniego protestu przyznała, że jej zdaniem uczestnicy wyborów z ubiegłego roku wśród demonstrantów stanowili mniejszość. Na łamach „GW” jeden z aspektów tego fenomenu skomentował niedawno Janusz Majcherek, zauważając, że – na przykład – środowiska LGBT oczekują od liberalnych sił politycznych wsparcia swoich postulatów (np. w kwestii związków partnerskich), ale same nie czują się wezwane, kiedy trzeba bronić choćby Trybunału, nie mówiąc już o wsparciu wyborczym. Rzeczywiście, wydaje się, że duże grupy społeczne, mające wyraziste poglądy i postulaty, wręcz ostentacyjnie okazują lekceważenie wobec oficjalnego życia politycznego, a zwłaszcza partyjnego.

To jest poważny problem dla klasycznej polityki, która stawia na długie trwanie, pozyskiwanie trwałego elektoratu, wyborczą lojalność i konsekwencję. Tacy przeważnie wciąż są wyborcy PiS, choć i tu pewnie przyjdzie w końcu erozja (której zapowiedź może już widać w ostatnich sondażach). Większy kłopot ma druga strona, na którą polityczna opozycja ma znacznie mniejszy wpływ niż PiS na swoją część. Ten nowy elektorat, który – jak pokazują wyniki wyborów ostatnich kilku kadencji parlamentarnych – do urn idzie niechętnie (w 2007 r. ówcześni tzw. młodzi wyjątkowo zmobilizowali się przeciwko PiS) i demonstracyjnie wypisuje się z polskich „walk plemiennych”. Charakterystyczne, że także KOD nie potrafił trafić do tych ludzi. Najczęściej chyba można od nich usłyszeć dobre słowo o partii Razem, ale jej notowania, w granicach 3–4 proc., świadczą, że i ona słabo obsługuje to pokolenie.

Nie ma więc żadnej gwarancji, że udział w Czarnym Proteście przełoży się na aktywność wyborczą za dwa, trzy lata, niemniej może on rezonować na świadomość społeczną, tworzyć swoją legendę. Młodzi (bo to był głównie ich protest) poczuli, że mogą od ręki załatwić jakąś bolącą sprawę, że jeśli krzywda czy niesprawiedliwość jest ewidentna, to w proteście połączą się tysiące ludzi, którzy w innych kwestiach mogą się bardzo między sobą różnić. A takich spraw – w jakimś sensie ponad podziałami – jest mnóstwo. Już za chwilę mogą się oburzyć w sprawie edukacji, na jakąś niedorzeczność, którą po raz kolejny wyrzuci z siebie minister Gliński czy Waszczykowski, kolejka jest zresztą długa, a „wyzwalacze” trudne dziś do przewidzenia.

Sygnał poszedł też w stronę Kościoła. Gdy przez kraj maszerowały manifestacje kobiet, hierarchowie je piętnowali, jeden nawet nazwał je marszami śmierci. Puszczono to trochę mimo uszu, ale tak będzie do czasu; jawne politycznie wysługiwanie się Kościołowi może wnet stać się dla polityków dużym obciążeniem i świadectwem głębokiego anachronizmu. Być może więc te koła na wodzie są zapowiedzią wyłaniania się nowych politycznych pokoleń. Jeśli stare partie nie zdołają ich przyciągnąć, to te nowe generacje czeka, chcą tego czy nie, stworzenie własnych formacji. Logika jest tu nieubłagana. Nie da się dokonać liberalnej, wolnościowej kontrrewolucji bez pokonania i rozbicia PiS. Nie da się trwale pokonać PiS inaczej niż w wyborach. I nie da się uczestniczyć w wyborach, nie tworząc politycznego bytu.

Polityka 42.2016 (3081) z dnia 11.10.2016; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Parasolki wróżą burzę"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną