Pan, pani, społeczeństwo
Ile będzie nas kosztowało zerwanie negocjacji z producentem Caracali?
To nie przypadek, że informacja o zerwaniu negocjacji z francuskim Airbusem przez pierwsze kilka godzin nie miała źródła. Trudno znaleźć chętnego do podpisania się pod taką decyzją. Każdy, kto zna się na rzeczy, wie, że Polska wstępuje właśnie na długą i wyboistą drogę sądowego sporu. To zresztą może okazać się najmniej dotkliwą stratą, jaką poniesiemy. I liczba mnoga jest tu jak najbardziej uprawniona, bo rachunek za kontrakt wart 13,5 miliarda spłacać będzie całe społeczeństwo, a nie tych kilku decydentów, którzy nas w to władowali.
Francuzi już w lipcu tego roku wiedzieli, że kontrakt wisi na bardzo cieniutkim włosku i grali na naszych uczuciach niskich (straszyli) i wysokich (obiecywali wiele inwestycji). Do wiadomości polityków i wojskowych trafiło pismo, w którym szczegółowo wyliczali, ile ponieśli już kosztów w związku z tym postępowaniem, oraz jakie zarezerwowali na ten cel środki. A że były niemałe, nie obyło się bez bankowych poręczeń i linii kredytowych.
A to kosztuje. W sumie prawie 570 mln zł. I należy się spodziewać, że mniej więcej takiej kwoty firma Airbus Helicopters domagała się będzie od polskiego rządu. I opowieści, że umowa nie została podpisana, a jedynie ratyfikowana, więc nie ma zagrożenia finansowego z powodu zerwania kontraktu, można włożyć między bajki. Szansa na to, że Airbus jednak wygra, jest całkiem duża.
Nie jest to niestety największe ryzyko, jakie związane jest z fiaskiem tych rozmów. Francuzi wypadli z negocjacji właściwie na ostatnim wirażu, bo trzeba przyznać, że strona polska negocjowała do pewnego momentu twardo i z głową, co na początku dla Francuzów było sporym zaskoczeniem, i nawet próbowali grać równie ostro, podnosząc cenę o kolejne 1,5 miliarda złotych. Szybko okazało się, że to zagranie nie było zbyt mądre, bo Airbus stracił w ten sposób okazję do szybkiego podpisania kontraktu. Można powiedzieć, że ograli samych siebie.
W drugiej połowie negocjacji piłka była już po stronie polskiej. Warunki zaproponowane przez potencjalnego dostawcę śmigłowców zostały poddane miażdżącej krytyce. Polacy zjechali z mnożnikami do poziomu, który doprowadzał Francuzów do frustracji. Mnożniki to system przeliczeniowy służący do realnej wyceny propozycji ofertowej. Chodzi o to, żeby ustrzec się przed sytuacją, w której oferent proponuje nam jakąś starą i bezużyteczną już technologię, a my płacimy za to jak za coś nowoczesnego i superdrogiego.
Przy mnożnikach Polacy mocno testowali elastyczność francuskiego partnera, ale skutecznie. Na stole leżało już naprawdę dużo. Airbus potrzebował tego kontraktu. Wygrywając przetarg dla polskiej armii, właściwie kupował cały polski rynek. Firma już wcześniej dostarczyła śmigłowce dla Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Ma mocną pozycję na rynku maszyn cywilnych. W sposób naturalny wygrywałaby więc kolejne postępowania. Nie ma sensu, żeby policja czy straż graniczna używały innych maszyn niż wojsko. Otwierając zakład w Polsce, Airbus miałby również otwartą drogę do rynków innych krajów z tej części świata. A przede wszystkim dostęp do taniej i stosunkowo dobrze wykształconej siły roboczej.
Ten aspekt firma ma dobrze zbadany, bo ma już zakład w Polsce. Na Okęciu zlokalizowane jest jedno z centrów serwisowych, dlatego ustępstwa ze strony Francuzów były daleko idące. Chcieli nie tylko montować tutaj swoje śmigłowce, ale zacząć również produkcję części do nich w Polsce. Mówiło się o 6 tys. nowych etatów, w tym prawie 2,5 bezpośrednio zatrudnionych osób, a kolejne 3,5 u firm powiązanych i podwykonawców. Kiedy wydawało się, że Francuzi zostali wyciśnięci jak cytryna i nie pozostaje nic innego jak podpisanie kontraktu, strona polska rzuciła kolejne żądanie. Tym razem żelaznym wymogiem było zapewnienie transferu technologii amunicji do czołgów Leopard.
Po zeszłorocznym wypadku z polską amunicją, w wyniku którego zginął jeden z żołnierzy, sprawa dla polskiej zbrojeniówki jest właściwie gardłowa. Nikt tego nie przyzna, ale przemysł stoi właściwie pod ścianą. Nie mamy odpowiedniego prochu. Brakuje nam również wiedzy, żeby podnieść parametry amunicji, a potencjalny wróg wprowadza właśnie nową rodzinę czołgów, dla których nasza amunicja nie będzie żadnym zagrożeniem.
Polska zbrojeniówka próbowała pozyskać technologię od wszystkich liczących się producentów, ale warunki, które stawiono, były nie do zaakceptowania. Nikt nie sprzedaje najnowocześniejszej technologii z pełnym transferem myśli technicznej plus z prawem eksportu na wszystkie rynki. Żaden producent nie jest przecież zainteresowany stworzeniem sobie konkurenta na własnych produktach.
Fiasko pozyskania tej technologii było więc przesądzone, tym bardziej że Airbus produkuje śmigłowce, a nie pociski.
I tu zaczyna się pole do spekulacji. Niektórzy uznają sprawę amunicji za pretekst do zerwania negocjacji, inni za złą wolę strony francuskiej, która ma przecież producenta takiej amunicji w swoim kraju, i firmy mogłyby się dogadać. Może nie wszystkim jednak aż tak bardzo na tym zależało.
Najwyższy rachunek za zerwane negocjacje zapłacimy w Unii Europejskiej. Francuska dyplomacja była niezwykle zaangażowana w powodzenie tego kontraktu. Do jego obsługi oddelegowana była jedna z zastępczyń ambasadora. Właściwie niczym innym się nie zajmowała. Sprawa była dla Francuzów kluczowa nie tylko ekonomicznie. Rząd francuski, między innymi pod silną presją ze strony Polski, w ostatniej chwili wycofał się z umowy na sprzedaż Rosji dwóch okrętów typu Mistral.
Prezydent Francji obiecywał, że przemysł tego nie odczuje, bo zrekompensują to inne zamówienia. Nikt nigdy oficjalnie nie wiązał tych dwóch spraw, ale było niemal oczywiste, że zakup Caracali to nie tylko zabezpieczenie pilnych potrzeb wojska, lecz również gest wzmacniający sojusz pomiędzy Polska i Francją. Zerwanie negocjacji z pewnością wpłynie na wysokość budżetu z UE, jakim w przyszłości będzie dysponowała Polska. Różnice mogą okazać się na tyle bolesne, że gra niewarta była świeczki.
Jednak niezależnie od tego, jak wysoki rachunek przyjdzie nam zapłacić za tę decyzję, to i tak będzie to płatność z odroczonym terminem. Zapłaci za to już kolejny rząd. I może wcale nie pisowski, więc tym łatwiej można było podejmować decyzję.