Nie szukajcie winnych. To nie błędy lub nieprawości ekipy HGW, PiS, PO, nie prezydenci, premierzy, posłowie, sędziowie i pazerni prawnicy są źródłem problemu. To historia tak wszystko pogmatwała. Piekło reprywatyzacji musiało wybuchnąć. Ale też żadnego dobrego rozwiązania od początku nie było i nigdy nie będzie.
Teraz widać, że opcje są coraz gorsze. Trzeba się zdecydować, jakie zło wybieramy. Prawnicy i inni eksperci tego za nas nie zrobią. Decyzja jest polityczna. Dziś płacimy za to, że społeczeństwo nigdy jej nie podjęło.
Po 1989 r. reprywatyzacja była oczywista. Z pięciu ważnych powodów.
• Bo postanowiliśmy budować gospodarkę kapitalistyczną, a kapitalizm to własność prywatna.
• Bo prywatne jest (zwykle) bardziej wydajne niż państwowe.
• Bo chcieliśmy wolności i demokracji, a one bez oparcia w prywatnej własności nie istnieją.
• Bo zwrotu zagarniętej przez komunę własności domagał się Zachód, do którego chcieliśmy dołączyć.
• Bo oddanie tego, co komuna zabrała, było aktem sprawiedliwości.
Wszystko to były dobre argumenty, ale każdy z nich był wątpliwy. Obalając realny socjalizm, wybraliśmy demokratyczny kapitalizm. Za komuny wszystko (prawie) było własnością państwa, teraz (prawie) wszystko miało być własnością prywatną. Komuna zanegowała własność – III RP przywracała jej miejsce w społecznym porządku. To oczywiste. Ale nie rozmawialiśmy o miejscu własności w nowym systemie. A ono nie jest oczywiste.
Podstawa demokracji
Realny socjalizm respektował własność osobistą (ubranie, meble itd.) służącą własnym potrzebom. Własność prywatną (mogącą przynosić dochód) uważał za zło i narzędzie wyzysku. W większości ją upaństwowił. III RP własność prywatną zrehabilitowała, ale w feudalnym, nie kapitalistycznym sensie. Jako „święte prawo”. Nie jako „funkcję społeczną”.
Polska nie przeszła antyfeudalnej rewolucji mieszczańskiej, oświecenia ani reformacji, które na Zachodzie zmieniły rozumienie własności. II RP ten proces zaczęła, ale nie skończyła. Odzyskawszy wolność w 1989 r., ciążyliśmy więc ku temu, do czego doszliśmy kiedyś samodzielnie. Czyli do późnego feudalizmu, w którym własność wiązała się z „wolą Bożą” (urodzeniem i prawem czerpania z niego korzyści), a nie z „rolą w ładzie społecznym”, czyli z użytecznością, zasługami i obowiązkami wobec społeczeństwa. To miało wpływ na myślenie o reprywatyzacji. Prawa byle jakich pociotów zdawały się silniejsze niż prawa społeczności. Państwo rozliczało się ze spadkobiercami z kosztów odbudowy, remontów, przedwojennych kredytów, długów hipotecznych etc. Akceptacja dla handlu roszczeniami była wyrazem powszechnej akceptacji dla feudalnego prawa do wynikających tylko z urodzenia korzyści.
Feudalną wiarę w „święte prawo własności” wzmacniała neoliberalna wiara, że w miejsce własności państwowej musi wejść własność prywatna, która jest bardziej efektywna. Nie było to oczywiste. Poza własnością państwową i prywatną w kapitalizmie funkcjonują (często bardziej efektywnie) różne formy własności publicznej, spółdzielczej, komunalnej. Dziś wiemy, że w wielu przypadkach uspołecznienie znacjonalizowanego w PRL majątku byłoby dla ogółu lepsze i ekonomicznie bardziej efektywne niż „reprywatyzacja wedle woli Bożej”. Ale proces ruszył, kiedy na świadomości Zachodu ciążył thatcherowski kult własności prywatnej, a w Polsce wstręt do kojarzonej z PRL „społecznej własności”. Długo dominowało poczucie, iż lepiej coś „źle sprywatyzować”, niż nie sprywatyzować.
Budując demokrację, elity wciąż przywoływały głęboko zakodowaną wiarę, że własność prywatna stanowi podstawę demokracji. Sądziliśmy, że im szybciej i więcej majątku trafi w ręce prywatne, tym lepiej dla demokracji. Tego można na kilka sposobów dowodzić. Żadna demokracja bez silnego prawa własności nie jest znana. Demokracja wymaga zaangażowania obywatelskiego, a ludzie angażują się bardziej aktywnie, gdy czują się materialnie bezpieczni (dzięki własności). Własność prywatna sprawia, że władza polityczna nie łączy się z władzą ekonomiczną, co prowadzić może do totalitaryzmu. Kto ma coś do stracenia (własność), podejmuje bardziej ostrożne decyzje wyborcze i życiowe. To wszystko jest niewątpliwe. Ale nie myśleliśmy o tym, że ekscesy własności prywatnej naruszające społeczne poczucie sprawiedliwości mogą być dla wolności i demokracji równie niebezpieczne jak deficyt własności. Zwłaszcza gdy z przywilejów własności nie korzysta duża część społeczeństwa.
Jeśli jednak reprywatyzacja była przez dwie dekady III RP aż tak oczywista, to czemu nigdy nie została systemowo uregulowana i przeprowadzona? Bo na pełną reprywatyzację nie było nas stać materialnie, na niepełną nie było nas stać politycznie, a na racjonalną nie było nas stać intelektualnie ani organizacyjnie. Pierwsza niemożność jest prosta. Gdyby wszyscy byli właściciele mieli, jak Kościół, odzyskać całą historyczną własność, trzeba by zamknąć niezliczone szkoły, szpitale, uczelnie, muzea, parki itd. I trzeba by wypłacić miliardy za grunty, które po wojnie państwo zagospodarowało na drogi, place, osiedla, fabryki, stadiony itd. Skala kosztów zamknęła temat pełnej reprywatyzacji.
W grę wchodziła tylko reprywatyzacja niepełna, czyli częściowa nacjonalizacja. Trzeba by właścicielom i spadkobiercom powiedzieć: „PRL był zły i zabrał wam wszystko, a III RP jest mniej zła i zabierze część”. Takiego zapisu zabrakło w konstytucji, bo podważyłby legitymizację procesu transformacji. Nowa Polska nie mogła być tylko lepsza niż PRL. Musiała być teoretycznie dobra. Ale jeśli budżet miał dźwignąć zobowiązania reprywatyzacyjne, oddawana część nie mogła być duża. Gdy rząd Buzka-Balcerowicza zaproponował, by oddać połowę, prezydent Kwaśniewski słusznie zastosował weto. Wejście takiej ustawy w życie oznaczało gigantyczne zadłużenie budżetu i likwidację polityki społecznej na lata. Problem polegał na tym, że dużo mniej nie można było zaproponować.
Historyczne krzywdy
Wielu stojących nad grobem byłych właścicieli oraz spadkobierców przyjęłoby zwrot nawet 10 czy 20 proc., na co państwo może było stać, ale część poszłaby do sądu. Może roszczenia obywateli przed polskimi sądami dałoby się wykluczyć np. odpowiednim zapisem w konstytucji. Ale były też zagraniczne roszczenia. Zwłaszcza roszczenia żydowskie wywoływały obawy ze względu na potencjalną skalę i na ryzyko, że organizacje żydowskie będą ich dochodziły przed amerykańskimi sądami. Gdyby w USA zapadły niewykonalne dla polskiego budżetu wyroki, mogło to zablokować nam drogę do NATO i Unii. Bezpieczniej było reprywatyzację rozwadniać, powtarzając, że jest droga sądowa. Ze względów międzynarodowych nie można było powiedzieć: „oddamy małą część” i tym bardziej: „nie oddamy obcym”. A nie było nas stać na zaproponowanie rekompensaty, którą by wszyscy przyjęli.
Tu nadziewamy się na problem sprawiedliwości i społecznego poczucia sprawiedliwości. Oddanie zabranej przez PRL własności jest aktem sprawiedliwości jako wyrównanie historycznej krzywdy. Wyrównanie krzywd jest sprawiedliwe. Ale Polska jest składowiskiem niezliczonych przypadków historycznych krzywd. Nie znam rodziny, która by krzywdy nie doznała. W każdej ktoś zginął, jakiś majątek przepadł, jakąś karierę złamano, jakichś cierpień doznano. Nie zadawaliśmy publicznie pytania, dlaczego z peerelowskimi krzywdami wobec prawa własności III RP zmaga się tak intensywnie, a inne krzywdy traktuje po macoszemu, powtarzając w kółko, że nas nie stać.
Z tego, jak III RP wyrównuje historyczne krzywdy, wynika, że w publicznej hierarchii wartości „święte prawo własności” stoi zdecydowanie ponad innymi konstytucyjnymi prawami – prawem do życia, rodziny, wolności. Moralność publiczna rozchodzi się tu z moralnością prywatną, bo prywatnie życie bliskich jest ważniejsze niż place i kamienice. Rozdźwięk między praktyczną moralnością publiczną i prywatnym odczuciem moralnym tworzy nowe poczucie krzywdy.
Niektóre nowe krzywdy wydają się proste, bo dotyczą podobnych praw materialnych. Np.: rodzina odzyskuje zabrany przez PRL pałacyk. To akt sprawiedliwości. Ale inna rodzina nie odzyska nic, bo jej majątek skonfiskował carat za udział w powstaniu styczniowym. Dlaczego III RP zdobywa się na „akt sprawiedliwości” wobec tych, którzy w 1863 r. się zadekowali, a ma w nosie tych, którzy wszystko stracili, bo służyli Polsce? Nikt przecież nie bada, czy byli właściciele wykonywali rozkazy Rządu Narodowego, czy zdradzili i kolaborowali, by zachować majątek. Nikt też nie interesuje się, w jaki sposób rodziny odzyskujące majątki zachowywały się na wojnie i w PRL. Może to nawet lepiej, ale niesprawiedliwie. Bo byli też tacy, którzy sporo by odzyskali, ale zginęli w walce lub kazamatach.
Przeszłość jest trudna. Krzywdy niematerialne są nieporównywalne i trudne do wycenienia, ale jeśli zwracanie majątków ma być aktem sprawiedliwości, a nie tylko próbą powrotu do status quo ante i wynikiem przebojowości spadkobierców albo adwokatów, trzeba by ją traktować poważnie i konsekwentnie. Nie podjęliśmy takiej próby. Groźny etyczny hazard pojawia się, kiedy społecznie odrzucamy moralną odpowiedzialność za niegodne postawy przodków (od targowicy po UB), a nie oczekujemy, że ktoś zrezygnuje z ich materialnych owoców. Postępując inaczej, rozpętalibyśmy koszmar rozliczeń. Ale trzeba mieć świadomość, że zawieramy kompromis między koszmarem a sprawiedliwością.
Albo: były właściciel uczciwie odzyskuje kamienicę w Warszawie. Nie kolaborował, nie jest wrednym kamienicznikiem. Ze sprawiedliwością niby wszystko w porządku. Ale żeby sfinansować remont, musi tak podnieść czynsze, że nie stać na nie mieszkańców. Nie stać ich dlatego, że ich też skrzywdziła historia. Np. przez niesłuszne poglądy nie mogli się dostać na studia, byli najniższej rangi urzędnikami i mają najniższe emerytury. Gdyby nie historyczna krzywda, byliby może zamożni, ale PRL odebrał im szansę.
Dlaczego sądzimy, że na wyrównanie materialnej historycznej krzywdy właściciela nas stać, a na wyrównanie biograficznej historycznej krzywdy lokatorów nie? Nawet wyrządzonej przez III RP (inflacja)! Bo krzywdy materialne łatwiej jest policzyć? Bo chcemy kapitalizmu? Bo „święte prawo własności”, bo NATO, UE i zagraniczne roszczenia? A może bardziej sprawiedliwie by było oddać dom lokatorom, a nie byłym właścicielom? Może zmarnowane przez historię (wojnę, PRL, transformację) życie jest moralnie lepszym tytułem do rekompensaty niż zapis w księdze wieczystej? Czy własność jest ważniejsza niż życie? I skoro już doszliśmy do tak ponurych pytań: jak czujecie się z tym, że wydajemy miliony na rekompensaty reprywatyzacyjne, a nie stać nas na leczenie chorych?
Wiem: to są sprawy nieporównywalne, nie ma idealnych rozwiązań itd. I o to chodzi. Gdy nie ma dobrych rozwiązań, rozwiązania, na które się decydujemy, nie mogą być radykalne. Jeśli tylko część krzywd możemy naprawić, robiąc to, nie powinniśmy przynajmniej tworzyć ani powiększać innych. I trzeba dbać, by różnica między stopniem naprawienia rozmaitych krzywd była możliwie niewielka. A przez lata nie dbaliśmy o to. Zwrot nieruchomości w naturze był jedyną stuprocentową rekompensatą za krzywdy oferowaną przez III RP. To było społecznie wybaczalne na progu transformacji i do wytrzymania przez lata. Ale kiedy argument okresu przejściowego się zużył, zawyła niesprawiedliwość w wyrównywaniu krzywd. Na razie wycie dotyczy nadużyć. Ale to dopiero początek.
Jeśli chcemy uniknąć kolejnej rewolucji, trzeba z tym procederem skończyć. Nie starczy tropić przekręty. Trzeba wrócić do tego, co się stało. Nie tylko analizując legalność już wydanych decyzji, ale też radykalnie ograniczając dalszą reprywatyzację.