Wykorzystał przy tym fakt, że kiedy jego poprzednik i mistrz, czyli Lech Kaczyński, zastosował identyczny chwyt, najwyższe organy władzy sądowniczej de facto nie zareagowały. Zapewne w imię niezadrażniania sytuacji.
Przypomnijmy: w 2007 r. Lech Kaczyński odmówił powołania dziesięciu sędziów, o których nominację wnioskowała zgodnie z konstytucją Krajowa Rada Sądownictwa. Był to pierwszy taki przypadek w dziejach III RP. Co więcej, głowa państwa nie raczyła uzasadnić swej decyzji. Wtedy zostało to odebrane jako sugestia wobec wszystkich sędziów, że o ile nie będą orzekali zgodnie z „linią” preferowaną w Belwederze (czyli nie zaostrzą wyroków), to mogą pożegnać się z karierą.
Pierwszy prezes Sądu Najwyższego zwrócił się wówczas do Trybunału Konstytucyjnego o rozstrzygnięcie, czy prezydent ma w ogóle prawo odmówić nominacji osób przedstawionych mu przez KRS. Szło, po pierwsze, o interpretację art. 179 konstytucji, wedle którego „sędziowie są powoływani przez prezydenta RP na wniosek Krajowej Rady Sądownictwa”. Po drugie zaś o rozumienie kluczowych w demokratycznym państwie prawa zasad trójpodziału władz i niezawisłości sędziowskiej.
Trybunał jednak sprawę umorzył, stwierdzając, że nie jest ona sporem kompetencyjnym, a dotyczy… jedynie praktyki stosowania konstytucji. Znamienne, że spośród piętnastu sędziów były zdania odrębne (m.in. prof. Stanisław Biernat przekonywał, że TK powinien skargę rozpatrzyć, a prof. Piotr Tuleja dowodził, że doszło do złamania konstytucji, bo jeśli prezydent odmawia bez podania przyczyn wnioskowi KRS, to ingeruje w kompetencje organów sądownictwa, a nadto narusza prawa obywatela – bo sędzia też nim jest).
Problemem mógł zająć się także Naczelny Sąd Administracyjny, do którego skargę wniosła Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Ale i NSA umył ręce, uznając, że nie jest władny oceniać „decyzje indywidualne prezydenta dotyczące konkretnych osób”.
Publicystka prawna „Gazety Wyborczej” Ewa Siedlecka pytała zasadnie: czy polski prezydent jest w Polsce królem? Bo skoro jego decyzje nie mają podlegać jakiejkolwiek kontroli, ba, nie musi się z nich tłumaczyć, a jedyną możliwością rozliczenia jest bunt wyborców, to zyskuje status niemalże monarchy.
Andrzej Duda, nazywający siebie „czeladnikiem” Lecha Kaczyńskiego, już na początku urzędowania ogłosił, że zamierza wyręczać sędziów. Pierwszą okazją stało się (bezprawne) ułaskawienie partyjnego kolegi Mariusza Kamińskiego. Potem zlekceważył werdykt samego Trybunału Konstytucyjnego.
Teraz wzorem swojego guru odmówił podpisania nominacji dziesięciu spośród trzynastu sędziów wskazanych przez KRS. Wrażenie robi butna ostentacja oraz skala weta i brak jakiegokolwiek uzasadnienia. Andrzej Duda obraził zarówno nominowanych, jak i konstytucyjny organ stojący na straży niezależności sądów i niezawisłości sędziów.
Trudno o czytelniejszy sygnał. Nie sposób zresztą było się go nie spodziewać. Przecież sądy, prócz samorządów, są jednymi z ostatnich bastionów państwa niezdobytymi przez aktualnie rządzącą większość parlamentarną.
Szanownej Pani Redaktor Janinie Paradowskiej
z głębokim (jak na nasz kochany Kraków przystało) ukłonem
Krzysztof Burnetko