Z parkietu „kurwy” sypią się jak grad. Co znaczy ta k...? – pyta jeden komentator francuski drugiego. Ten, widać świadom rzeczy, przymruża wesoło jedno oko: „To takie zawołanie wojenne Polaków...”.
16 czerwca 2016 r., mecz Polska-Niemcy, tym razem w ramach mistrzostw Europy na Stade de France w Paryżu. Wybieramy się w trójkę, z synami. Mam na sobie biały T-shirt, niestety z logo jakiejś firmy budowlanej, czerwoną kurtkę i oczywiście obowiązkowy szalik, Olaf koszulkę z orłem, czerwoną wiatrówkę i szalik, Roland niedbale tylko narodową koszulkę, za to butelkę wódki z coca-colą w kieszeni. Wysiadamy na stacji La Plaine-St. Denis. Nie trzeba się kierować na wojenne zawołanie. Na placu przed metrem koło budek z piwem przelewa się biało-czerwony wielotysięczny tłum. Gdzieniegdzie widać małe grupy Niemców. Witani są chóralnym okrzykiem: „Deutschland, Deutschland auf Wiedersehen!”. Ale nic więcej, żadnej agresji. Zresztą nie ma czasu na takie głupstwa, bo trzeba wypić, ile się da. Z każdym krokiem w kierunku stadionu będzie coraz drożej, wewnątrz głupia puszka piwa już za 7 euro, a inne niedozwolone trunki straże wymacają.
Do Olafa podchodzi sympatyczny młody chłopak. „Przepraszam, czy ma pan komórkę, bo jestem przewodnikiem i zgubiłem swoją wycieczkę?”. Rolka nagabuje facet mocno już chwycony: „Stary, masz komórę, to wykręć mi Rzeszów, szwagier mi się gdzieś podział, to powiem teściowi, żeby do niego zadzwonił i powiedział gdzie stoję”. „Polska! Biało-czerwoni!!!”. Czego Słowianin nie wymyśli? Są rodacy z czerwono-białymi rogami wikingów.