To, co się stało po opublikowaniu naszej rozmowy z Kataryną, najlepiej dowodzi, że zawarta w niej diagnoza jest słuszna. A brzmi ona tak: zafundowaliśmy sobie w Polsce plemienny i tożsamościowy obieg opinii publicznej. I musimy się z tego przeklętego kręgu jak najszybciej wyrwać.
Moja rozmówczyni po wywiadzie mocno oberwała. Ostro, niesprawiedliwie i to „od swoich”. Czyli od pisofilskiej prawicy. W internecie popłynęły na nią oskarżenia o zdradę i zaprzedanie się „salonowi”. Niektórzy posunęli się nawet do tego, by wzywać do bojkotu prowadzonej przez Katarynę organizacji pozarządowej.
Zirytowana Kataryna zamknęła swoje konto na Twitterze słowami, że „takiego hejtu jak od PiS nie przeżyła jeszcze nigdy i że to daje jej do myślenia”. Ale nie myślcie, że po drugiej stronie było jakoś zasadniczo inaczej. Jako pomysłodawca i autor rozmowy też musiałem wysłuchać „paru cierpkich słów”.
Tym razem prosto z obozu gorliwych pisożerców, którym nie podobał się już nawet sam pomysł rozmowy ze znaną z propisowskich sympatii blogerką. Wiele z tych opinii sformułowano jeszcze przed czytaniem samego wywiadu. Bo przecież w ich mniemaniu „i tak wiadomo, co taki pisowiec może powiedzieć”.
Ale w sumie nie ma co dramatyzować. Bo przecież właśnie o to w tej rozmowie chodziło. Jej celem było wszak pokazanie, jak jałowa, przewidywalna, agresywna i niemerytoryczna staje się polska opinia publiczna. Zwłaszcza gdy wchodzi na tory logiki „albo jesteś z nami, albo przeciw nam”. W tym świecie każdy nie dość zdeklarowany staje się albo „sługusem salonu”, albo odwrotnie: „pożytecznym idiotą PiS”.