Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Żołnierze przejęci

Jak prawica wykorzystuje do swoich celów historię antykomunistycznego podziemia

Pogrzeb Zygmunta Szendzielarza Łupaszki, 24 kwietnia 2016 r. Pogrzeb Zygmunta Szendzielarza Łupaszki, 24 kwietnia 2016 r. Maciej Łuczniewski/ZUMA Press / Forum
Rozmowa z historykiem prof. Rafałem Wnukiem o tym, jak prawica zawłaszczyła historię podziemia, przekształcając ją w polityczny mit.
Wrzesień 1945 r., ostatnia koncentracja 5. Brygady Wileńskiej AK w Stoczku k. Poświętnego. Stoją od prawej: Romuald Rajs Bury, ppor. Jan Zaleski Zaja, klęczy obok por. Mieczysław Pluciński Mścisław, w środku mjr Zygmunt Szendzielarz Łupaszka, obok ppor. Jerzy Jezierski Stefan, ppor. Władysław Łukasiuk Młot i sanitariuszka Wanda Minkiewicz Danka.Laski Diffusion/EAST NEWS Wrzesień 1945 r., ostatnia koncentracja 5. Brygady Wileńskiej AK w Stoczku k. Poświętnego. Stoją od prawej: Romuald Rajs Bury, ppor. Jan Zaleski Zaja, klęczy obok por. Mieczysław Pluciński Mścisław, w środku mjr Zygmunt Szendzielarz Łupaszka, obok ppor. Jerzy Jezierski Stefan, ppor. Władysław Łukasiuk Młot i sanitariuszka Wanda Minkiewicz Danka.
Prof. Rafał WnukLeszek Zych/Polityka Prof. Rafał Wnuk

Artykuł w wersji audio

Joanna Podgórska: – Oglądał pan relację z pogrzebu Zygmunta Szendzielarza Łupaszki?
Prof. Rafał Wnuk: – Fragmenty.

Coś pana zaskoczyło?
Nie padło słowo „wyklęci”. Używano głównie sformułowania „niezłomni”.

To ma znaczenie?
Uważam, że to dobrze. Słowo „wyklęci” jest obciążone podwójnym znaczeniem. Wyklęci, kiedy działali, i wyklęci przez III RP, podwójnie zapomniani, skazani na niebyt w społecznej świadomości. To drugie znaczenie jest skierowane przeciwko współczesnej Polsce.

W tym znaczeniu już trudno mówić o wyklętych. Na pogrzebie Łupaszki minister Antoni Macierewicz nazwał ich najlepszym pokoleniem w dziejach Rzeczpospolitej, bez którego nie byłoby wolnej Polski.
Żołnierze podziemia antykomunistycznego stali się dziś wręcz modni. Są głównym produktem zjawiska mody patriotycznej, związanej z prawą stroną sceny politycznej. Zostali umiejętnie zagospodarowani, wręcz zawłaszczeni. To mnie boli. Pamiętam czasy, gdy faktycznie nikt o nich nie mówił, stawali się dopiero przedmiotem badań. Jestem jednym z historyków, których ten temat zafascynował. W pewnym sensie przyczyniłem się do odgrzebania tej pamięci. Ale inaczej odczytywałem ich rolę w historii, niż jest odczytywana dzisiaj.

Dziś otoczeni są kultem państwowym.
Powiedziałbym, że narodowym. Pojęcie „wyklęci” stało się instrumentem budowania opartej na emocjach jednolitej wspólnoty narodowej i marginalizacji państwa rozumianego jako umowa społeczna zróżnicowanych w swych poglądach obywateli. Ta formuła spycha nas z obywatelskości ku wspólnocie narodowej.

Jaką skalę miało po wojnie podziemie antykomunistyczne?
Mówimy o 120, może 150 tys. ludzi. W tym przez szeregi oddziałów leśnych przewinęło się nieco ponad 20 tys. ludzi. Przy czym zdecydowana większość tych, którzy chwycili za broń, walczyła wiosną 1945 r. Rok później walczących było około 6–7 tys. W 1947 r. lasy opustoszały, ogłoszono amnestię i po niej broni nie złożyło może tysiąc osób; głównie takich, które nie miały szans na funkcjonowanie w rządzonej przez komunistów Polsce. Ludzie ci wiedzieli, że wcześniej czy później zostaną aresztowani, skazani na śmierć lub długoletnie więzienie. Ostatnie grupy, które można nazwać oddziałami zbrojnymi, zostały rozbite w 1953 r. Potem możemy mówić niemal wyłącznie o ukrywających się samotnie.

Co to było: wojna domowa, jak chce lewica, czy ostatnie powstanie narodowe, jak mówi prawica?
Mówienie o powstaniu jest nadużyciem. Gdyby założyć, że między 1944 a 1953 r. trwało powstanie antykomunistyczne, trzeba by także przyjąć, że inne antynazistowskie powstanie trwało od 1939 do 1944 r. Moim zdaniem mianem powstania można określić Akcję Burza. A kulminacją było powstanie warszawskie. Nikt rozsądny nie nazwie jednak powstaniem walk partyzanckich z Niemcami na Kielecczyźnie, Lubelszczyźnie czy Mazowszu. A rozmach tamtych działań był większy niż powojenne walki leśnych oddziałów.

Żadna z organizacji podziemia antykomunistycznego nie dążyła do powstania. Rząd na emigracji i poakowska Delegatura Sił Zbrojnych, a potem zrzeszenie Wolność i Niezawisłość robiły wszystko, by rozładować lasy i nie prowadzić walki zbrojnej. Przywódcy poakowskiego podziemia obawiali się, że terror UB i NKWD może doprowadzić do wybuchu powstania antysowieckiego, które zostanie utopione we krwi, co doprowadziłoby do zdekapitowania zdolnej do oporu części społeczeństwa. To zaś, w przekonaniu liderów wywodzącego się z AK podziemia, otworzyłoby drogę do całkowitej komunizacji Polski.

Do powstania nie parła także żadna z organizacji narodowych: ani Narodowe Siły Zbrojne, ani Narodowe Zjednoczenie Wojskowe. Chciały utrzymania sił zbrojnych w kraju po to, by powstanie wybuchło, gdy dojdzie do III wojny światowej. Pomysł powstania bez wybuchu wojny między Anglosasami a Sowietami był nie do pomyślenia. Nikt wtedy tymi kategoriami nie operował. Mówienie dziś, że ten szeroki opór był powstaniem, jest historyczną manipulacją.

Czyli wojna domowa?
Nie godzę się na taką alternatywę. Ja bym powiedział – ruch oporu, często mający charakter samoobrony koniecznej. Nie wystarczy, że ludzie tej samej nacji do siebie strzelają, by mówić o wojnie domowej. Choć komunistom bardzo zależało, by do walk bratobójczych doprowadzić. Jeden z oficerów Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wojskowej formacji odpowiadającej za zwalczanie zbrojnego podziemia, w swoich wspomnieniach napisał, że wśród celów operacji było doprowadzenie do sytuacji, gdy żołnierz KBW zostanie zabity przez ludzi podziemia. Jak to określił: „Musi między nimi a nami popłynąć krew”.

Chcieli mieć męczenników?
Nie. Chodziło o uruchomienie mechanizmu zemsty: jak mi zabiją kolegę z oddziału, to już wiem, że tamci są źli, i mogę do nich strzelać. W 1945 r. i przez dużą część 1946 r. nagminne było, że żołnierze leśni byli dla żołnierzy Wojska Polskiego i dla KBW „niewidzialni”. Gdy się spotykali, odwracali oczy, czasem nawet się pozdrawiali. Jak im kazano do siebie strzelać, strzelali nad głowami. Takie sytuacje z Urzędem Bezpieczeństwa czy NKWD były niemożliwe. Z milicją bywało różnie. Z jednymi posterunkami podziemie żyło dobrze, z innymi źle. Krótko mówiąc, nie było tak, że ci w Wojsku Polskim i ci w oddziałach leśnych wzajemnie się nienawidzili, bo byli zwolennikami innych wizji Polski. Po prostu znaleźli się w różnych sytuacjach. O wojnie domowej trudno też mówić, dlatego że do wiosny 1946 r. jedyną rzeczywiście sprawnie zwalczającą podziemie siłą było NKWD. W latach 1945–46 polscy komuniści bez bezpośredniej pomocy sowieckiej w wojnie domowej byliby bez szans.

Leśni to też nie było jednolite środowisko.
Czy nazwiemy ich wyklętymi czy niezłomnymi, to próba tworzenia z nich jakiegoś jednolitego konglomeratu jest sztuczna. Mieli bardzo różne wizje Polski, od skrajnie narodowej po demokratyczną. Oficjalna pełna nazwa Zrzeszenia WiN to Ruch Oporu bez Wojny i Dywersji „Wolność i Niezawisłość”. Jest w niej zawarty pacyfistyczny manifest głoszący ideę walki bez przemocy. Do tej strategii odwołała się 30 lat później antykomunistyczna opozycja w Polsce – KOR, ROPCiO. Takie myślenie leżało też u podłoża wspaniałego sukcesu Solidarności.

Ale nie mówi się, że zwolennikami takiego ruchu oporu byli twórcy największej, najważniejszej antykomunistycznej organizacji niepodległościowej, bo to nie pasuje do mitu wyklętych.

Sytuację na pogrzebie Zygmunta Szendzielarza odbieram jako chichot historii. Major Łupaszka był żołnierzem AK, jednym z jej najlepszych dowódców polowych, a na Powązkach odbyła się manifestacja ruchów radykalnie narodowych, z ich symboliką i płonącymi racami, które kojarzą się raczej z meczem piłki nożnej niż powagą pogrzebu. Łupaszka na Białostocczyźnie musiał z narodowcami walczyć, trupy padały po obu stronach. Dzisiejsi członkowie ONR w 1945 r. byliby przeciwnikami Łupaszki, a w czasie pogrzebu został przez nich zawłaszczony.

Świetny dowódca Łupaszka też miał na rękach krew cywilów.
Niemal każdy, kto walczył między 1939 a 1950 r., miał krew cywilów na rękach. Pytanie, jakich cywilów, czy było to uzasadnione, czy przekraczało granice samoobrony? Jeden ze swych oddziałów Łupaszka wysłał na tereny zamieszkane przez Litwinów w celu dokonania odwetu za wcześniejsze mordy na Polakach. Nic nie potwierdza, by wydał rozkaz mordowania niewinnych cywilów. Pododdział ten przekroczył pewną granicę. Możemy dyskutować, czy akcja wymierzona w Litwinów obciąża go osobiście – był wszak dowódcą, czy wyłącznie jego podkomendnych, którzy nadinterpretowali rozkaz. Nie przyklejajmy jednak bezmyślnie etykietek „morderca” lub „bohater”.

Nie żyjemy w tamtych czasach i nie wszystko możemy łatwo ocenić. Ostatnio czytałem w jednej z gazet tekst, który sugerował odpowiedzialność Łupaszki za zbrodnie ppor. Romualda Rajsa Burego. Z punktu widzenia historyka to żenujące. Bury rzeczywiście wcześniej był żołnierzem AK i podkomendnym Łupaszki, ale kiedy przeszedł do NZW, zmienił organizację i dowódcę. Gdy Bury mordował Białorusinów, w żaden sposób nie podlegał już Łupaszce. Skądinąd wiemy, że Łupaszka był krytyczny wobec stosowanych przez Burego metod.

Ja Łupaszkę cenię i szanuję. Choćby za jego postawę w czasie śledztwa. Brał na siebie pełną odpowiedzialność, nigdy nie obciążał nią swoich podkomendnych. Żył w czasach strasznych i brutalnych. Historyk nie jest prokuratorem ani sędzią, by wydawać wyroki. Mamy opisywać i starać się zrozumieć. Były formacje i dowódcy, którzy robili rzeczy straszne, i trzeba o tym mówić wprost. Ale to, że oddział Burego czy Szarego popełniał zbrodnie, nie może wpływać na ocenę całego podziemia. Problem z pojęciem „wyklęci” polega na tym, że wrzuca wszystkich do jednego worka i próbuje hurtowo zmartyrologizować, zheroizować i uświęcić.

Zbrodnie, które się zdarzały, to był wynik powojennej demoralizacji, czy były one motywowane ideowo i programowo?
Bywało i tak, i tak. Wynikiem demoralizacji mogły być wyczyny poszczególnych partyzantów, którzy bez wiedzy dowódcy ukradli świnie i dali gospodarzowi w łeb, żeby się nie wydało. Takie akcje, jak wymordowanie ukraińskiej ludności Wierzchowni przez oddział NSZ por. Mieczysława Pazderskiego Szarego, wymordowanie przez oddział NZW Józefa Zadzierskiego ponad stu cywilnych mieszkańców Piskorowic czy to, co miał na sumieniu Bury, wymagały zaplanowania. Otaczanie i blokowanie wiosek, spędzanie cywilów w jedno miejsce lub chodzenie od domu do domu w celu przeprowadzenia selekcji oddzielającej przeznaczonych do zabicia Ukraińców i Białorusinów od Polaków, to już działanie planowe, ideologicznie umotywowane. Nie mordowano etnicznych Polaków i katolików. Operacje te miały cechy czystek etnicznych. Wykonano je na rozkaz władz zwierzchnich NSZ czy NZW. To nie był wynik demoralizacji.

Kult żołnierzy wyklętych stał się przeciwwagą dla mitu założycielskiego Okrągłego Stołu, przekazem, że z komunistami się nie rozmawia, tylko z nimi walczy. Od początku miał wymiar polityczny?
Dla mnie nie. Mogę mówić o sobie i innych historykach, którzy zajęli się tym tematem w końcu lat 80. Byłem uczestnikiem seminarium prof. Tomasza Strzembosza i wpadłem na pomysł, by pisać pracę magisterską o ludziach podziemia antykomunistycznego. Wtedy rzeczywiście nie wiadomo było o nich nic. Temat był całkowicie stabuizowany i dlatego ciekawy. Był w tym element odkrywania antykomunizmu. Ale środowisko na seminarium Strzembosza i krakowskie środowisko „Zeszytów Historycznych WiN” od początku lat 90. pracowało nad tym tematem. Armia Krajowa i Polskie Państwo Podziemne to był punkt wyjścia. Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość i podziemie antykomunistyczne traktowaliśmy jako kontynuację organizacyjną i ideową AK. To wciąż był nurt państwowy i propaństwowy patriotyzm.

To, co stało się wokół żołnierzy wyklętych na początku XXI w., to przerwanie tej linii. Historia antykomunistycznego podziemia została przekuta w mit żołnierzy wyklętych i instrumentalnie wykorzystana do celów politycznych przez prawicę. Swoją drogą, nikt inny – ani centrum, ani lewica, ani ludowcy – nigdy nie był zainteresowany powojenną konspiracją niepodległościową jako potencjalnym elementem ich politycznej tożsamości. Całkowicie oddano pole PiS i radykalnej prawicy. Te zaś na swój sposób zagospodarowały demokratyczną tradycję zrzeszenia WiN, wywodzącą się z pluralistycznego Polskiego Państwa Podziemnego.

Można wręcz odnieść wrażenie, że tradycja AK i powstania warszawskiego została przykryta przez wyklętych, którzy nie poddali się i walczyli do końca.
Tak, ale to obraz wykreowany, płytko zakorzeniony w rzeczywistości. Mit powstania warszawskiego przekonuje, że przynajmniej w wymiarze moralnym było ono zwycięskie. Pod Grunwaldem zaś reprezentujący chrześcijańską Europę Polacy, także ci z Wrocławia, Szczecina, Olsztyna, zwyciężyli barbarzyńskich Krzyżaków ze swastykami na płaszczach. Tak funkcjonują mity. Pytanie, czy służą one budowaniu postaw obywatelskich? Mit żołnierzy wyklętych tworzy wspólnotę przeżyć i emocji budujących zunifikowany naród i spycha w cień demokratyczne, obywatelskie społeczeństwo. Tradycja Polskiego Państwa Podziemnego niosła ze sobą wartości obywatelskie, pracę u podstaw, jedność w wielości. PPP było pluralistycznym porozumieniem ponad podziałami, w którym mieścili się wszyscy chcący budować wspólną Polskę. Było inkluzyjne, włączało. W praktyce oczywiście różnie bywało, ale takie były jego założenia. Mit żołnierzy wyklętych niesie mniej zniuansowany przekaz: „zwycięstwo albo śmierć”. I jest to mit ekskluzywny. Kto nie walczył z komunistami z bronią w ręku, ten niewłaściwie zareagował na wezwanie historii. Raz, że to fałszywa teza, a dwa, że ludzie często chwytali za broń nie z wyboru, lecz przymuszeni sytuacją.

Patriotyzm tworzony w oparciu o mit wyklętych, podkreślam „mit”, a nie rzeczową wiedzę, na temat powojennego podziemia, ma charakter bezrefleksyjnej apologetyki. Bez autorefleksji zaś nie ma mowy o świadomym samodoskonaleniu, o dojrzałym patriotyzmie.

Mit wyklętych jest też wykoślawiany przez popkulturę. Wyrósł cały przemysł rekonstrukcji historycznych, gadżetów związanych z NSZ, koszulek z podobiznami Inki czy Pileckiego.
Wyklęci stali się jeszcze jednym towarem na popkulturowym rynku. Dystans do historii przestał istnieć. Podobizna Łupaszki na koszulce jest jak kolejna postać z komiksu. Żal mi Inki, kiedy jest traktowana niemal jak Spiderman. Należy jej się szacunek, a nie wiem, czy chciałaby oglądać swoją twarz na transparentach, którymi machają miłośnicy piłki nożnej. Dla tzw. kiboli mit żołnierzy wyklętych stał się także wygodnym alibi, usprawiedliwiającym agresję. Biją obcych nie dlatego, że są rasistami i kochają od czasu do czasu kogoś pobić, lecz stają się spadkobiercami wyklętych, uważają się za patriotów walczących z „zalewem obcych”.

Z mitem żołnierzy wyklętych zaczyna się łączyć też coś, co można nazwać pornografią śmierci: rekonstruowanie egzekucji, projekt muzeum, w którym mają być odtwarzane krzyki z katowni.
O projekcie muzeum nie mogę mówić, bo go nie znam. Ale rekonstruowanie egzekucji to według mnie jest już naruszenie sacrum. Coś się stało w popkulturze, i to nie tylko polskiej, że śmierć jawi się jako łatwa i zabawna. Przestała funkcjonować w sferze tabu.

Pytanie, czy w łamanie tabu i przekraczanie sacrum za chwilę nie zaczną się bawić dorośli. Dalsze ekshumacje na Łączce będą się wiązać z koniecznością usuwania grobów z lat współczesnych. Awantura wisi w powietrzu?
To jedna z tych sytuacji, w której nie ma żadnego dobrego wyjścia. Każda rodzina ma prawo pochować ciała swoich bliskich. Ale to narusza uczucia tych, których bliscy będą ekshumowani, by ciała ofiar komunistycznego terroru odnaleźć. Tak nam się ułożyła historia i wychodzenie z niej będzie bolesne. Rodziny osób mających grobowce na Łączce powinny postarać się zrozumieć tych, którzy chcą odnaleźć i godnie pochować zamordowanych krewnych.

Według znowelizowanej ustawy nikt ich nie będzie pytał o zdanie. Pojawiają się także komentarze, że nie ma się czym przejmować, bo tam są pochowane „komuchy”, peerelowscy oficerowie, prokuratorzy.
Jeśli jest, jak pani mówi, to konflikt jest nieunikniony. Jeśli ta operacja zostanie przeprowadzona bez należytej delikatności, może to zmienić klimat społeczny wokół żołnierzy antykomunistycznego podziemia. Wyniosłem niesamowitą lekcję z lektury akt ubeckich dotyczących Hieronima Dekutowskiego Zapory. Gdy grupa młodych ludzi spod Kraśnika, w akcie swoiście rozumianej walki z komunistami, zniszczyła w 1946 r. cmentarz żołnierzy radzieckich, Zapora odszukał sprawców, obsobaczył i kazał te groby ponaprawiać. Powiedział coś w rodzaju: „I my, i oni byli żołnierzami, żołnierze mają prawo i obowiązek do siebie strzelać, ale kiedy zginą, to mają prawo do pochówku i nikomu nie wolno bezcześcić ich grobów”. To podejście znamionuje klasę człowieka. Tej klasy życzę tym, którzy będą pracowali przy ekshumacjach na Łączce.

rozmawiała Joanna Podgórska

***

Prof. Rafał Wnuk, historyk, pracownik Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, wykładowca w Instytucie Historii KUL. Pomysłodawca i redaktor naczelny „Atlasu polskiego podziemia 1944–56”, współautor publikacji „Wojna po wojnie. Antysowieckie podziemie w Europie Środkowo-Wschodniej w latach 1944–1953”.

Polityka 19.2016 (3058) z dnia 03.05.2016; Polityka; s. 26
Oryginalny tytuł tekstu: "Żołnierze przejęci"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną