Jechałem do Poznania na obchody rocznicy chrztu Polski. Bardzo okrągłej, bo 1050., ale w dobie miesięcznic takie rzeczy przestają razić. Patrzyłem zza kierownicy na państwo, które zaczęło się od przedsięwzięcia Piastów, prowincjonalnych władyków z niewielkiego gródka z kilkoma rzędami drewnianych chałup. Patrzyłem, jak potomkowie kmieci w lnianych sukmanach wyprzedzają się wzajemnie autami produkowanymi w dawnym Cesarstwie. Na przeciągające po szosach Wielkopolski tiry prowadzone przez potomków Rusów z rosyjskimi, ukraińskimi i białoruskimi rejestracjami. Na volviaki z krajów wareskich i octavie Czechów, od których brano tu chrzest. Po drodze patrzyłem, jak środkowa Polska, ze swoją gmatwaniną domów pobudowanych w miejsce starych drewnianych chałup wokół starych kościołów, zamienia się w Wielkopolskę: murowaną, czerwonocegłą, wyglądającą jak słowiańska podróbka Niemiec.
Rozmyślałem o Piastach, którzy zaczęli swój państwowy biznes od podporządkowania sobie jednych grodów i budowy nowych i którzy handlowali własnymi poddanymi, sprzedając ich na zachód i południe jako niewolników. Stopniowo nabierali ochoty na coraz większe międzynarodowe znaczenie, przyjęli więc chrzest, by w Europie brano ich poważnie. Minęło tysiąc lat, wydarzyła się cała ta przygoda, nad którą dziś dzieci ziewają na historii. Najpierw zagłada Wielkopolski, przeniesienie władzy do Małopolski, wreszcie wessanie przez Wschód. Polska to padała, to się odradzała. Obchody tysięcznej rocznicy chrztu, w 1966 r., miały miejsce w chwili, gdy Polskę akurat znów zaciągnięto na Wschód. Ten zresztą wówczas próbował Zachód przegonić.