Bez przyjemności uczestniczyłem w dużej konferencji na temat tzw. globalnych wyzwań. Zebrani politycy, naukowcy, biznesmeni, analitycy, działacze różnych organizacji, niewątpliwie należący do obśmiewanej europejskiej elity, zgodnie dzielili wisielczy nastrój: wkroczyliśmy w epokę niepewności, dezintegracji, wstrząsów i populizmów, do czego społeczeństwa Zachodu okazały się nieprzygotowane. Od 30 lat żaden konflikt światowy nie został trwale rozwiązany, a przybywa nowych zmartwień. Polska, niestety, też znalazła się na tej liście, choć jeszcze nie za wysoko. Niemniej, pytaniom i przycinkom nie było końca. O ile sprawa Trybunału Konstytucyjnego i naruszania demokratycznych standardów budzi raczej zdziwienie, o tyle autentyczną złość – stosunek polskiego rządu, a pewnie i społeczeństwa, do kwestii uchodźców i migrantów.
Raczej mało kto oczekuje, że Polska przyjmie choćby już przydzielony parotysięczny kontyngent i że jacyś uchodźcy w ogóle będą chcieli tu przyjechać i zostać. Rzecz w tym, że polskie władze ostentacyjnie odwracają oczy od problemu, jaki cała Europa ma z napływem imigrantów. Nieprawda, mówią Niemcy, że to Merkel podobno zaprosiła „tych islamistów” do Europy; nie, oni już wcześniej tysiącami płynęli i tonęli (ok. 4 tys. ofiar), żeby uciec przed grozą i biedą własnego świata. Niemcy wzięli ich do siebie (co najmniej pół miliona w ub. roku) nie tylko z powodów humanitarnych, także po to, by odciążyć nieszczęsne graniczne kraje, Włochy, Grecję, Turcję, Węgry. Oburzają się na argument, że ściągnęli do siebie tanią siłę roboczą, bo jeśli to taki biznes, to przecież każdy może.