Kraj

Jak Jarosław Kaczyński zbudował sobie sektę?

Wydawać by się mogło, że polskie społeczeństwo, tak doświadczone zniewoleniami, demagogiami, autorytaryzmami, jest odporne na całą tę charyzmatyczną inżynierię. Wydawać by się mogło, że polskie społeczeństwo, tak doświadczone zniewoleniami, demagogiami, autorytaryzmami, jest odporne na całą tę charyzmatyczną inżynierię. Jacek Herok / Newspix.pl
Dlaczego tak wiele osób tak bardzo wierzy w talenty, umiejętności, wiedzę, siłę moralną i osobiste przymioty, słowem – w nadzwyczajność Jarosława Kaczyńskiego?
Jarosław Kaczyński niczym inżynier nadzoru budowlanego musi stale kontrolować spoinę swej grupy.Adam Chełstowski/Forum Jarosław Kaczyński niczym inżynier nadzoru budowlanego musi stale kontrolować spoinę swej grupy.

Jest decyzyjny. Może pracować 24 godziny na dobę. Współpracownicy znajdują w nim oparcie, bo on czuje państwo. My reformujemy państwo, a on przewiduje na trzy kroki do przodu skutki tych reform. Dzięki temu mamy absolutny komfort i oddajemy w stu procentach honor szefowi. Pozostaje on osobą absolutnie kluczową. Na inne kluczowe stanowiska wyznacza wyłącznie takie osoby, które są w stanie złapać cugle, szarpnąć i ruszyć kraj do przodu. Potrzebny był strateg – mamy stratega. Uprawia politykę głęboką, wizjonerską i na najwyższym poziomie intelektualnym.

Powyższa lawina pochlebstw pod adresem prezesa pochodzi z wywiadu Beaty Kempy dla żarliwie sympatyzującego z PiS portalu wPolityce.pl. Koniunkturalizm, serwilistyczny popis, lizusowska maestria? W jakiejś mierze tak. Ale wydaje się, że w wielu tego typu wyznaniach pobrzmiewają autentyczne emocje, niewymuszony posłuch, głębokie przekonanie, że „cokolwiek szef zadecyduje, zadecyduje dobrze”. Zachowania partyjnej elity, posłów, premier i prezydenta, nawet automatyczne i bezwiedne – choćby to obsesyjne powtarzanie sformułowań prezesa, posłuszne podążanie w szyku po sejmowych korytarzach – wskazują, że jest w tym jakaś gorąca wiara w jego nadzwyczajność.

Charyzma bez charyzmy

Dla sceptyków, krytyków, przeciwników politycznych ta fascynacja Prezesem wydaje się bezrozumną ślepotą, albowiem oni sportretowaliby Jarosława Kaczyńskiego przeciwnymi kolorami: jako osobę o monstrualnej potrzebie dominacji, chorobliwie głodną bezustannego podziwu i uznania, postrzegającą co prawda siebie jako człowieka nieskazitelnego, ale nawykowo projektującą swoje wady i postępki na innych ludzi.

Chce, by otoczenie bezbłędnie odczytywało jego oczekiwania i zachcianki. Jeśli tak się nie dzieje, to bez wahania gotów jest zagrać poczuciem winy, szantażem emocjonalnym, obmową, czczą obietnicą. Ma instrumentalny stosunek do ludzi: z pozoru przyjaźni się, szanuje sojuszników, ale jednego dnia szaleje w pochlebstwach dla danej osoby, by następnego okrutnie ją porzucić. Słowem, podejrzewają w nim raczej osobowość niedojrzałą, narcystyczną i makiaweliczną, a zważywszy jego samotniczy styl życia – co najmniej lekko socjopatyczną.

Czy przy tak sprzecznym odbiorze można powiedzieć, że Jarosław Kaczyński ma charyzmę? Tak. Potocznie charyzmę rozumiemy raczej jako cechę czy też zestaw nadzwyczajnych cech, który w tajemniczy sposób sprawia, że inni wielbią przywódcę (politycznego, religijnego, biznesowego itd.), z entuzjazmem poddają się jego woli, dają mu się porwać.

Ale socjologia pojmuje charyzmę zgoła inaczej: jako relację. Nie jest więc ona tym, co człowiek rzeczywiście w sobie ma, ale tym, co zostanie w nim dostrzeżone i określone przez zwolenników jako właśnie niemal ponadludzkie. Charyzma nie jest zatem bytem obiektywnym, jest projekcją. Przypisaniem pewnych cech człowiekowi, gdy pojawi się na takiego człowieka społeczne zapotrzebowanie.

Prof. Piotr Sztompka w swej „Socjologii” tak o charyzmie pisze: „Jeśli ludzie traktują kogoś jako wielkość, to on tym samym jest wielki. Postrzegając w ten sposób postać przywódcy, gotowi są go obdarzyć pełnym posłuszeństwem, zaufaniem, lojalnością. Od strony zwolenników postaci charyzmatycznej pojawiają się szczególne emocje, entuzjazm, kult. Ludzie współuczestniczą w charyzmie, odnajdując satysfakcję w poddaniu się, uległości, bezrefleksyjnym poparciu”.

Skoro zatem tak rozumiana charyzma nie jest żadnym darem, ale – rzec można – konstrukcją społeczną, to znaczy, że istnieje jakaś technologia, inżynieria jej wznoszenia i podtrzymywania. Wydaje się, że Jarosław Kaczyński jest w tym sensie utalentowanym i skrupulatnym inżynierem. Jakby wypełniał punkt po punkcie wyczytaną w literaturze psychologicznej, socjologicznej, politologicznej instrukcję budowania charyzmy.

Anthony Pratkanis i Elliot Aronson w swym bestsellerowym „Wieku propagandy” jeden z rozdziałów – tylko pozornie z przymrużeniem oka – formułują właśnie w formie instrukcji: „Jak zostać przywódcą sekty”. Twierdzą, że sekty religijne czy parareligijne owe techniki uzależnienia człowieka od grupy i jej guru stosują „w sposób szczegółowy i pełny”. Lecz analogie do wszelkich zbiorowości, jakie ludzie zawiązują – politycznych, wyznaniowych, zawodowych, nawet towarzyskich – są tu w pełni uprawnione. Zresztą termin „sekta” badacze pojmują szerzej niż w potocznym rozumieniu: jako „wzorzec relacji społecznych w obrębie grupy. Takich relacji, których istotą jest zależność i uległość”.

Punkt pierwszy owej instrukcji brzmi: wykreuj własną rzeczywistość społeczną. Chodzi o taki obraz świata, który posłuży potem do interpretowania wszystkiego, co się dzieje wewnątrz grupy, a zwłaszcza na zewnątrz. Ten zewnętrzny świat musi być bez najmniejszej wątpliwości zły. Tylko wewnątrz grupy jest bezpiecznie; tylko tu doznasz wybawienia. Taki jednoznaczny podział na grupę wewnętrzną (wyznawców) i zewnętrzną (wrogów, obiekt stałej nienawiści) w naukach społecznych zwykło się nazywać kreowaniem granfalonu.

Rzadko dziś zdarza się dzień, by Jarosław Kaczyński nie definiował po raz kolejny wroga, nie dorzucał nowych określeń. To, co może wydawać się obsesją, osobowościowym defektem: wskazywanie nomenklatury, układu, zdrajców, agentów, odszczepieńców, jest fundamentem, na którym wzniósł swoją charyzmę, i jest absolutnie niezbędne, by tę budowlę podtrzymać. Niczym inżynier nadzoru budowlanego musi stale kontrolować spoinę swej grupy. Jego „nieplanowane” przemówienia czy wywiady, w których pojawiają się coraz to nowe metafory (gorszy sort, element animalny), nie świadczą bynajmniej o nagłych atakach furii czy przypływach weny retorycznej.

Udziela w ten sposób systematycznych wskazówek ułatwiających interpretację świata. Niezwykle poręcznym narzędziem jest tu wytworzenie własnego języka, nadanie pewnym zwrotom takiego znaczenia, by członkowie sekty bez zbędnych wyjaśnień rozumieli, w czym rzecz (np. powiedz scjentologowi engram, będzie wiedział, że chodzi o grzeszną duszę; na tej zasadzie w języku PiS funkcjonuje np. zwrot resortowe dzieci). „Spójrz na świat oczyma członka sekty – piszą Pratkanis i Aronson. – W ten tajemniczy sposób rzeczywistość zaczyna się jawić jako sensowna całość – być może po raz pierwszy w twoim życiu”.

Bombardowanie miłością

Pytanie, jak skłonić ludzi, by przystali na ten nieprawdziwy, dychotomiczny obraz świata? Ano trzeba zacząć od początku: nowych, nawróconych wyznawców zbombardować wręcz miłością. I stopniowo doprowadzić ich do zerwania „z tamtym światem”. Najlepiej, by po drodze odbyło się coś w rodzaju chrztu, inicjacji (np. powierzyć posłowi z ostatniej sejmowej ławy forsowanie jakiegoś ważnego projektu ustawy). To zdetonuje wątpliwości, obudzi żar nowicjusza, uruchomi normalny ludzki odruch: chcę być wybranym, muszę postępować jak wybrany.

Zasada społecznego dowodu słuszności – skoro wszyscy się tak zachowują, to znaczy, że tak trzeba – jest uniwersalna. Ujednolicenie poglądów i zachowań dokonuje się w zamkniętej grupie automatycznie i bezwiednie. Potrzeba przynależności, akceptacji, zaufania jest u człowieka – zwierzęcia społecznego – pierwotna, biologiczna, nie ma więc nic dziwnego we wręcz fizycznej mimikrze członków ugrupowania politycznego. W – używając kolokwializmu – małpowaniu gestów rąk, mimiki twarzy, półuśmieszków, słownictwa, tembru głosu, fryzur, kroju garsonek, makijażu, biżuterii (nie trzeba było długo czekać, by broszka à la Beata Szydło pojawiła się na szafirowej sukni posłanki Jolanty Szczypińskiej). To podobieństwo spaja grupę, zanurza w nią człowieka.

Im głębiej ktoś jest zanurzony w swoją zbiorowość, tym bardziej czyha na niego tzw. pułapka racjonalizacyjna. Jest gotów coraz więcej dla swej grupy zrobić i coraz szybciej z tego przed sobą się usprawiedliwić. Narusza prawo, konstytucję, podnosi rękę za kolejnymi ustawami, nawet nie przeczytawszy ich projektu, ale poświęca się szlachetnemu celowi. Więc pozostaje w dobrym zdaniu o sobie, bo przecież tylko przestrzega zobowiązań. Zresztą sprawny guru stopniuje zadania krok po kroku tak, by żadne następne nie było zbyt radykalnym przeskokiem do kolejnego. Mnoży cele i polecenia, piętrzy je, obdziela funkcjami nie do pogodzenia, zarządza nocne obrady i narady, wzywa na spotkania i je odwołuje. Wytężona praca i nieustanna celebra (rocznice, marsze itd.), stan ustawicznego alertu i regularnych obchodów powoduje coraz większą izolację człowieka od „tamtego świata”; również najbliższego – rodziny, przyjaciół, dawnych kręgów zawodowych. Praktycznie uniemożliwia namysł nad sensem przynależności.

Do tego należy jeszcze dołożyć obowiązkową „działalność ewangelizacyjną”: wyjazdy, spotkania z wyborcami, konferencje prasowe, gdzie powinni snuć wizję lepszej przyszłości. „Przekonując innych, przekonują sami siebie” – piszą z przekonaniem Pratkanis i Aronson.

Wreszcie pojawia się dowód sukcesu: lud nie słabnie w poparciu, dochodzi do tzw. wtórnego naboru do grupy. Nie brakuje chętnych na intratne stanowiska za cenę przystąpienia do grupy. To nic, że wielu motywuje oportunizm, koniunkturalizm, tzw. deprywacja względna – subiektywne poczucie krzywdy, przekonanie, że zasługuję na coś lepszego, co mają inni podobni do mnie. Każdy awans jest możliwy, przeskoczenie kilku szczebli naraz, bo Wielki Szef może wszystko.

Hołdy i krzywdy

Utrzymanie morale grupy (lojalności, dyscypliny itd.) wymaga oczywiście stałego podbudowywania mitu i kultu wodza. On sam nie powinien zaniechać bezustannej pracy nad swoją wiarygodnością. Jest mu jednak o tyle łatwiej, że w ów mit sam z coraz większym przekonaniem wierzy.

Dochodzi niejako do samopotwierdzenia charyzmy. Monika Milewska, antropolog historii, badaczka tyranii (jej książka „Bogowie u władzy” opisuje mechanikę kultu jednostki od mitycznego Herkulesa po Putina), twierdzi, że właściwie każdy z despotów w trakcie sprawowania władzy dochodził w końcu do przekonania o swej nadzwyczajności, o powierzonej mu przez jakąś siłę wyższą (bogów, dzieje, naród) misji, a sygnałów tego często zaczynał się dopatrywać we własnym dzieciństwie. Liczne eksperymenty psychologiczne dowodzą, że jakakolwiek władza, nawet najbardziej prozaiczna, powiedzmy brygadzisty nad robotnikami, sprawia, że samoocena szefa wzrasta aż do utraty kontaktu z rzeczywistością; ma się on np. za wyższego i atrakcyjniejszego, niż to jest naprawdę.

Wódz charyzmatyczny, choć może zastosować przemoc i przymus, zwykle utwierdza się w skuteczności manipulacyjnych metod sprawowania swojej władzy. Mają one przewagę nad wytrwałym przekonywaniem jeszcze nieprzekonanych czy też nad represjami, albowiem sprawiają, że również „owce głosują na wilka”.

Jak pisze prof. Mirosław Karwat w zbiorowej pracy „Przestrzenie manipulacji społecznej”, celem manipulatora i demagoga jest pociągnąć za sobą tych, „których interesy, przekonania, zasady i dążenia są sprzeczne z tym, do czego zmierza sterujący”. Każdemu przywódcy potrzebna jest akredytacja, czyli uprawomocnienie swej pozycji i kredyt zaufania. „Szczytowym sukcesem manipulatorów arcysprawnych w złośliwym, tendencyjnym atakowaniu swych oponentów jest zdobywanie akredytacji wyłącznie dzięki dyskredytacji innych. Osoby takie uzyskują bezterminowy abonament i monopol »wiarygodności« oraz racji przyznanej w dowolnej sprawie przez taką czy inną część społeczeństwa”. Najskuteczniejsza jest dyskredytacja totalna: blamaż jednostki ma pogrążyć całą grupę (pogrążmy prezesa Trybunału Konstytucyjnego – wiadomo, wszyscy ci sędziowie tacy są). Blamaż grupy – każdą przynależącą do niej osobę (KOD równa się świnie odstawione od koryta i piąta kolumna Putina).

Manipulator i demagog, zauważa prof. Karwat (swoją fundamentalną pracę „Sztuka manipulacji politycznej” opublikował w 1999 r. – a więc przed powstaniem PiS), zawsze działa w dwie strony. Przypochlebia się tym, których przyzwolenie ma go wynieść na szczyty, czemu służy cały repertuar kokieterii, minoderii, rozmaite sztuczki uwodzicielskie. Stąd pewnie schlebianie prawdziwym Polakom, mgliste obietnice, również negatywne (dopadniemy, rozliczymy), kuszenie rozmaitymi utopiami, a przede wszystkim żerowanie na poczuciu wszelkich krzywd – prawdziwych i urojonych. Ale w rzeczywistości, pointuje prof. Karwat, manipulator jest krętaczem. „Kręci zarówno wtedy, gdy zgrywając bohatera, podburza innych, dolewa oliwy do ognia, prowadzi za sobą drogą donikąd i bez odwrotu, jak i wtedy, gdy nagle łagodzi swe zapędy, tłumaczy, że nie to miał na myśli, umie się dogadać, wytargować coś ze swoich rzekomo niewzruszonych zasad albo przytomnie znika »po angielsku«”.

Szczytową pozycją charyzmatycznego przywództwa jest kult. Monika Milewska, pytana, kiedy powinny zapalać się lampki ostrzegawcze, że oto u władzy pojawił się uzurpator, ktoś przypisujący sobie „boskie” namaszczenie, mówiła w wywiadzie dla POLITYKI: „Nie zawsze sygnały są wyraźne. Generalnie jednak w sferze publicznej na początek pojawiają się portrety. W prasie, w księgarniach, w miejscach publicznych”. Posągi, pomniki, tablice upamiętniające… Prezes tego, oczywiście, nie wymaga. Ale konterfekty jego nieżyjącego brata bliźniaka zaczynają przestrzeń wspólną kolonizować, a prezes nie ukrywa, jak bardzo mu na tym zależy. Kult zastępczy?

Bądź spokojny i porozmawiaj

Wydawać by się mogło, że polskie społeczeństwo, tak doświadczone zniewoleniami, demagogiami, autorytaryzmami, jest odporne na całą tę charyzmatyczną inżynierię. Jednak, jak mówił niedawno w naszym Poradniku Psychologicznym „Ja My Oni” Jacek Santorski, nasze życie społeczne przesączone jest jakąś zmową folwarczną, iście feudalną: „Polscy przedsiębiorcy prowadzą swoje firmy w ramach struktury i kultury XVI-wiecznego folwarku. Partie też (nie tylko te skrajne) są zarządzane jak folwarki – po wodzowsku. Jak w »Ferdydurke«: Józio wciela się w rolę pana i wali po gębie kolegę – parobka, a ten się cieszy, że bije mocno po jaśniepańsku. (…) Większość polskich organizacji opiera się na nieświadomej zmowie, że będziemy mieć święte krowy, na które narzekamy, ale ich obecność zdejmuje z nas odpowiedzialność”. Podobnie pisze o tym zjawisku prof. Andrzej Leder w swej „Prześnionej rewolucji” – jako o naszym narodowym fantazmacie.

Czy jest zatem jakieś wyjście, by charyzmę prezesa jego zwolennicy i współpracownicy widzieli we właściwych wymiarach; by przywrócić „wiernym” trzeźwą, mniej emocjonalną ocenę sytuacji i człowieka; sprawić, by znajdowali mniej satysfakcji w uległości? Zdarza się, i to całkiem często, tzw. rutynizacja charyzmy, gdy np. lider masowego ruchu politycznego wygrywa wybory i otrzymuje władzę obwarowaną demokratycznym prawem. By raz jeszcze zacytować prof. Sztompkę, charyzma wtedy zanika „wskutek włączenia przywódcy w rutynowe, codzienne działania administracyjne i organizatorskie, w których popełnia błędy, ujawnia słabości i okazuje się zastępowalny przez innych”. Jednak osobliwa pozycja stratega i wizjonera, a nie państwowego urzędnika, jaką wyznaczył sobie prezes Kaczyński, nie wskazuje, by miało się to stać w jego przypadku.

Alternatywą jest jakkolwiek rozumiana katastrofa granfalonu. Albo przynajmniej stopniowa erozja. Taki bywa zresztą los większości sekt. Dziś policja, a także liczne organizacje społeczne, często katolickie, publikują wskazówki dla rodziców chcących uwolnić swoje dziecko ze szponów podejrzanych organizacji. Pierwszy punkt zwykle brzmi: nie trać kontaktu, odpowiadaj na każdy list, na najdrobniejszy sygnał gotowości do rozmowy, na znak, że dokonuje się jakieś przewartościowanie. Próbuj wyrwać je choć na krótko z izolacji, pokazać, że istnieje bezpieczny, zewnętrzny świat, w którym wciąż ma ono swoje miejsce, zabierz do domu, na spacer, do kina. Do zastosowania? W końcu poza partią ludzie wciąż mają rodziny, przyjaciół, znajomych.

Jedno z takich stowarzyszeń, Effatha, precyzuje instrukcję rozmowy: Zapewnij, że starasz się je zrozumieć. Bądź wyrozumiały, spokojny i łagodny. Pozwól swobodnie opowiadać o ruchu, do którego wstąpiło. Nie wyolbrzymiaj i nie przedstawiaj tego jako wielkiej tragedii. Lecz nie dopuść, by wystąpiło w roli misjonarza. Spokojnie wyjaśnij, że nie zgadzasz się z tym, co głosi jego ruch. Niech nie brzmi to jednak jako oskarżenie lub szantaż. Nie obrażaj. I – ważne! – nie mów: trzeba zupełnie nie mieć rozumu, żeby w coś takiego uwierzyć.

Polityka 15.2016 (3054) z dnia 05.04.2016; Polityka; s. 20
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Ile tak naprawdę zarabiają pisarze? „Anonimowego Szweda łatwiej sprzedać niż Polaka”

Żeby żyć w Polsce z pisania, pisarz i pisarka muszą być jak gwiazdy rocka. Zaistnieć, ruszyć w trasę, ściągać tłumy. Nie zaszkodzi stypendium. Albo etat.

Justyna Sobolewska, Aleksandra Żelazińska
13.12.2024
Reklama