Artykuł w wersji audio
„Ujazdowski, Legutko, Szymański i „pewna kobieta z doświadczeniem” – to cztery opcje personalne, które ponoć bierze pod uwagę prezes Jarosław Kaczyński. – Kazimierz Ujazdowski – wyciszony, dyplomatyczny, ale ma mankamenty. Sam odszedł kiedyś z PiS – dywaguje członek sejmowej komisji spraw zagranicznych z partii rządzącej. Poza tym nie wiadomo, czy sam by chciał, bo podobno ma jak najgorsze zdanie o tym, co PiS robi z Trybunałem Konstytucyjnym. – Ryszard Legutko? Świetny mówca, świetny angielski, ale bez dyplomatycznego doświadczenia. Konrad Szymański? Profesjonalista. Ta kobieta? Nie powiem, ale ma największe szanse.
Takie pogawędki nad politycznym grobem ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego snują już jego koledzy z PiS. Zresztą mniejsza o kolegów – wiarygodność ministra podważa sam Kaczyński, podkreślając publicznie, że Waszczykowski pospieszył się z zapraszaniem Komisji Weneckiej do Polski, w czym wtóruje mu m.in. marszałek Senatu Stanisław Karczewski. A to wszystko przy milczeniu premier Beaty Szydło. Ale w końcu tak naprawdę to nie jej rząd, nie jej minister.
1.
Szef MSZ decyzji o tak wczesnym zaproszeniu Komisji Weneckiej nie podjął oczywiście sam, choć dziś „koledzy” z PiS umywają ręce. Minister tłumaczy się, że Komisja i tak by przyjechała, tyle że na zaproszenie polskich organizacji pozarządowych. Ale najprawdopodobniej było jeszcze inaczej: chodziło o dostarczenie premier Szydło kluczowego argumentu przed debatą w europarlamencie, że Polska już współpracuje. Wówczas w PiS wszyscy byli zachwyceni tym pomysłem i nikt nie zważał na późniejsze konsekwencje. Teraz ci sami ludzie żądają w kuluarach głowy ministra.
Witold Waszczykowski miał załatwić Kaczyńskiemu międzynarodowy spokój w czasie, gdy on będzie wprowadzał w Polsce „dobrą zmianę”. Ale z tych planów niewiele wyszło. Dla PiS zapowiada się gorąca wiosna – już w sobotę ma być gotowa ostateczna opinia Komisji Weneckiej, zapewne druzgocąca dla zmian w ustawie o Trybunale Konstytucyjnym. Potem sprawy w swoje ręce ma wziąć złowrogi „Hans” Timmermans, jak uroczo mówią w PiS o Fransie, wiceszefie Komisji Europejskiej. A to może się skończyć nawet odebraniem Polsce głosu w Radzie Unii Europejskiej.
Minister Waszczykowski został więc trochę politycznym zombie: niby rusza się, przyjeżdża rano do gmachu przy al. Szucha i niezmiennie dużo mówi, ale już prawie go nie ma. – W oczach zachodnich polityków minister, który nie ma zaufania swoich przełożonych, nie może już być poważnym partnerem do rozmowy – mówi korespondent zachodniej gazety w Polsce. W tym sensie minister jest postacią tragiczną, bo mimo licznych wpadek własnych postawiono przed nim zadanie, z którym nie poradziliby sobie Metternich do spółki z Kissingerem: obronę „dobrej zmiany” przed światem.
2.
Tajemniczą kobietą, która ma ponoć największe szanse zastąpić ministra Waszczykowskiego, jest Anna Fotyga. I nie byłoby to znów takim zaskoczeniem, biorąc pod uwagę rolę, jaką szefowa MSZ z lat 2006–07 odgrywa dziś w Parlamencie Europejskim. Jak mówi nam europoseł PiS, Fotyga bardzo się zmieniła. Choć nie zajmuje żadnej formalnej funkcji we władzach partyjnej delegacji ani eurofrakcji, „w praktyce jest liderką i wszystkich nas trzyma w garści”. Kto by pomyślał...
W takiej zamianie byłaby dla PiS jakaś logika. Pomysł na prowadzenie publicystycznej polityki zagranicznej przez Waszczykowskiego się nie sprawdził, a Fotyga na swój sposób jest przeciwnością obecnego ministra. Dla Kaczyńskiego jest swoja albo przynajmniej „bratowa”, bo Lech Kaczyński miał do niej nieograniczone zaufanie. Waszczykowski, choć związany ze środowiskiem PiS już prawie od 10 lat, wciąż jest tam outsiderem, co widać szczególnie dziś, gdy nikt z partii nie chce go bronić. Oboje są dobrze wykształceni, inteligentni, ale Fotyga z zasady milczy, natomiast Waszczykowski z zasady mówi. W dyplomacji żadna skrajność nie popłaca, ale z tych dwóch już lepsza jest ta pierwsza.
Właśnie na tle Fotygi najwyraźniej widać, dlaczego Waszczykowski znalazł się na cenzurowanym. Jako outsider zależy wyłącznie od Kaczyńskiego, więc w szczególny sposób musiał dbać o spełnianie oczekiwań prezesa, a nawet je wyprzedzać. Stąd jego radykalizm w ocenie sprawy TW Bolka i jej znaczenia dla III Rzeczpospolitej. Stąd też brutalny, często obcesowy, ton w oficjalnych dokumentach skierowanych do europejskich czy amerykańskich partnerów. – On naprawdę się starał, ale te ograniczenia i presja, które na nim spoczywały... Szkoda go – mówi bliski mu polityk, który odszedł z PiS.
3.
Kluczowe dla losu ministra mogą okazać się relacje Polski z Wielką Brytanią i związane z tym stosunki szefa MSZ z wiceministrem Konradem Szymańskim. Niejasność pozycji wiceministra w strukturze rządu była, według naszych rozmówców, od początku zamierzona. Poza ogromnymi kompetencjami i doświadczeniem Szymańskiego w sprawach unijnych chodziło o poddanie Waszczykowskiego ciągłej presji bez rozstrzygania, na ile wiceminister jest jemu podporządkowany, a na ile bezpośrednio pani premier.
Stąd wzięły się nerwowe ruchy ministra w relacjach z Wielką Brytanią, kluczowych dla PiS, jak się później okazało ważniejszych niż stosunki z Berlinem. Na początku stycznia minister udzielił wywiadu Agencji Reutersa, w którym niedwuznacznie zaproponował Londynowi układ: Warszawa zrezygnuje z walki o przywileje polskich emigrantów na Wyspach, w zamian za co Brytyjczycy poprą budowę stałych baz NATO w Polsce. Propozycja ta zarówno w formie, jak i treści była kuriozalna dyplomatycznie i kompletnie niezrozumiała.
To publicystyczne rozdygotanie ministra było niezdarną próbą przejęcia inicjatywy w dziedzinie, która miała być polem do popisu dla Szymańskiego. Potwierdzeniem obaw Waszczykowskiego był przebieg unijnego szczytu w sprawie renegocjacji brytyjskiego członkostwa (18–19 luty). Bez ekspertyzy i wyczucia Szymańskiego mógł się on zakończyć klęską dla Polski. Postanowienia szczytu okazały się jednak możliwie korzystne dla polskich emigrantów i jednocześnie do zaakceptowania dla Davida Camerona. Szydło ogłosiła sukces bez Waszczykowskiego.
Dlatego ostatnie dni to już festiwal ministra, który brak rezultatów nadrabia radykalizmem. Skupił się na pisaniu listów do szefa Rady Europy, z którą związana jest Komisja Wenecka, Thorbjorna Jaglanda. Rozpowszechniał teorie spiskowe o przebiegu prac nad opinią Komisji, sugerując, że od początku naciskała na nią Bruksela („Hans” Timmermans), i próbując podważyć jej wiarygodność.
Znów, wielu komentatorów uznało ostatnie zachowania ministra za kompromitację. Jeden z tabloidów nazwał go nawet Januszem dyplomacji. Ale warto przyjrzeć się szerszym konsekwencjom tego polowania na Komisję Wenecką. Choć dla ludzi zajmujących się polityką zagraniczną cynizm tej strategii wydaje się być oczywisty, to jednak wśród zwolenników PiS Komisja ma już dziś status porównywalny z Międzypaństwowym Komitetem Lotniczym Tatiany Anodiny – jej opinia spłynie po nich i będzie tylko potwierdzeniem „dobrej zmiany”. Problem w tym, że autor tego przekrętu kolejny raz zapomniał, że jest ministrem spraw zagranicznych, a za granicą konsekwencje opinii Komisji mogą być dla Polski opłakane.
4.
Znęcanie się nad ministrem Waszczykowskim nie ma większego sensu, bo jest on poniekąd ofiarą „dobrej zmiany”. PiS wywróciło polską politykę zagraniczną do góry nogami nie tylko w treści i w zmianie optyki, ale przede wszystkim w jej celowości. W klasycznym modelu państwa polityka zagraniczna służy do maksymalizacji zysków wynikających z potencjału kraju i aktualnego układu sił na świecie. W polityce zagranicznej państwa PiS chodzi natomiast o minimalizację międzynarodowych strat wywołanych „suwerenną” polityką nowego rządu w kraju.
Ujmując sprawę prościej, minister Waszczykowski mógł sobie roztaczać wizje wielkich sojuszy z Wielką Brytanią i krajami wyszehradzkimi, prorokować o przyszłości Unii Europejskiej, ale jest (był?) tylko zderzakiem, który miał jak najdłużej mitygować Zachód w jego oburzeniu na fundamentalne zmiany, w ramach których jego własny rząd demontuje w Polsce model demokracji liberalnej. Stąd również niespotykane na Zachodzie uzależnienie polskiej polityki zagranicznej od krajowej: zmieniając paradygmat państwa w stronę autorytarną, PiS musiało się liczyć z reakcją klubu demokracji liberalnych, włącznie z groźbą pozbawiania Polski członkostwa w tym klubie. Ale uznało, że warto. Waszczykowski miał tylko zyskać na czasie.
W tym sensie minister poniósł porażkę. Być może gdyby nie jego warsztatowe błędy, presja Szymańskiego i ciągła walka z własnym ego, Waszczykowskiemu udałoby się odsunąć gniew Zachodu o kilka miesięcy. Od lat skutecznie robią to węgierscy dyplomaci – przyjeżdżając do Brukseli, ze zrozumieniem wysłuchując połajanek pod adresem rządu Wiktora Orbána, dużo się uśmiechają i dyplomatycznie zapewniają, że wszystko będzie dobrze, że Budapeszt rozumie zarzuty i się poprawi. A Orbán w Budapeszcie robi swoje.
Orbán ma jednak łatwiej z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, za jego radykalnymi zmianami o charakterze ustrojowym stoi jednak konstytucyjna większość w parlamencie, przez co Zachodowi trudniej go krytykować. Po drugie, Węgrzy w dyplomacji nie mają całego tego obciążenia godnościowo-honorowego. W Polsce nikt nie bawi się już w dyplomację: Jarosław Kaczyński mówi wprost, że nie interesuje nas opinia Komisji Weneckiej w sprawie Trybunału, bo jesteśmy „suwerennym krajem”. Kropka.
Co tam Metternich czy Kissinger. W takich warunkach mógłby sobie nie poradzić nawet Siergiej Ławrow, „niekwestionowany mistrz pudrowania gówna”, jak mówi o szefie rosyjskiego MSZ pewien amerykański dyplomata, który niedawno wyjechał z placówki w Warszawie. Rosjanin bez zmrużenia oka potrafi swoim niskim głosem tłumaczyć, jak to się stało, że rosyjskie bomby w Syrii nie zabiły jeszcze ani jednego cywila i w następnym zdaniu żartować z krawatu siedzącego obok sekretarza stanu Johna Kerry’ego, co Amerykanina doprowadza do ataku śmiechu. Kaczyński to nie Putin i nie musi się tłumaczyć ze zbrodni wojennych, ale chodzi o model prowadzenia dyplomacji, który pozostaje skuteczny mimo łamania przez Rosję wszystkich możliwych norm międzynarodowych.
5.
W polskim przypadku niebezpieczeństwo wcale nie polega jednak na tym, że to Anna Fotyga czy inny „polski Ławrow” zastąpi ministra Waszczykowskiego. Największym zagrożeniem jest to, że po kryzysie, jaki niechybnie czeka nas w najbliższych tygodniach w relacjach z Brukselą, Jarosław Kaczyński straci już zupełnie zainteresowanie światem zewnętrznym i dyplomacją. Sam doprowadził do sytuacji, w której postawiony przed wyborem między kompromisem z Zachodem i „suwerennością” w zasadzie nie ma już wyboru.
Dotychczas mimo wszystko można było odnieść wrażenie, że w polskiej polityce zagranicznej jest jakaś hierarchia priorytetów. Wiadomo, ciężko nam będzie porozumieć się z wegetarianami i cyklistami z Europy, ale gdzieś tam, za oceanem, są jeszcze nasi bracia Amerykanie, którzy w godzinie prawdy przybędą nam z pomocą. Zamieszanie wokół opinii Komisji Weneckiej sprawia jednak, że już nawet tego nie można być pewnym.
John Kerry podczas waszyngtońskiej wizyty ministra Waszczykowskiego niedwuznacznie dał do zrozumienia, że Biały Dom przejmuje się sytuacją w Polsce i przyłoży dużą wagę do opinii Komisji. Problemy z Amerykanami już są zresztą widoczne. Barack Obama raczej nie znajdzie czasu na spotkanie z prezydentem Andrzejem Dudą podczas zbliżającego się szczytu jądrowego w Chicago. Nie jest też pewne, czy prezydent USA porozmawia z Dudą w cztery oczy podczas lipcowego szczytu NATO w Warszawie. Amerykański dyplomata tłumaczy: – Obama musi pomóc Hillary Clinton w kampanii prezydenckiej, a z punktu widzenia jej liberalnych wyborców zdjęcie prezydenta ściskającego się z jakimś autokratą z Europy Wschodniej będzie niepotrzebnym obciążeniem.
Zawsze możemy powiedzieć, że nasza „suwerenność” jest najważniejsza i obrazić się również na Amerykanów. Choć biorąc pod uwagę rozpadającą się Unię Europejską, do czego sami przykładamy rękę, i rozpychającą się na wschodzie Rosję, to niekoniecznie najlepszy pomysł. I raczej nie do zrealizowania z ministrem Waszczykowskim, który – jak twierdzi jego współpracownik – „jest pogodnym człowiekiem i nie potrafi się obrażać, zarówno prywatnie, jak i dyplomatycznie”. Co innego „pewna kobieta z doświadczeniem”, która w obrażaniu się nie ma sobie równych. Jej nominacja na szefa MSZ byłaby zatem logicznym następstwem spodziewanej konfrontacji Warszawy z Brukselą.