No to mamy problem. Z jednej strony PiSofile. Przeżywający swoje upojenie zdobytą władzą. Na każdy zarzut odpowiadają „pomidor”. Zupełnie jak w dziecięcej grze, gdy liczy się tylko to, by nie pęknąć i wyrecytować szybko z góry przygotowaną odpowiedź: „a bo Platforma robiła to samo…” albo „czemu nie grzmieliście, kiedy...”, no ewentualnie (i niezbyt ładnie) „to ryczą świnie odrywane od koryta”. PiSofile są przekonani, że teraz trzeba tylko wytrwać na raz obranej drodze, a w końcu zrozumieją ich nawet najbardziej oporni.
Srogo zawiedzie się jednak każdy, kto by oczekiwał, że po drugiej stronie barykady autorefleksji jest więcej. Niestety obóz PiSofobów też ma na wszystko gotowe odpowiedzi. „A nie mówiliśmy, że tak będzie?! Kaczyński to zamordysta strojący się w szatki demokraty. I to dopiero początek! Dlatego trzeba się bronić. Oni grają ostro, to i my pokażmy, że potrafimy. Ta władza liczy się tylko z silnymi”.
Nie myślmy, że jesteśmy jacyś wyjątkowi. Już dobrą dekadę temu trzech amerykańskich politologów Nolan McCarty, Keith Poole i Howard Rosenthal pokazało w książce „Polarized America” (Spolaryzowana Ameryka), że w kraju, który ma problem z nierównościami społecznymi i majątkowymi (a potransformacyjna Polska ma taki problem, choć lubi go nie dostrzegać), bezpardonowy konflikt polityczny jest zjawiskiem nieuniknionym. To coś jakby naturalna konsekwencja powolnego i długo ignorowanego rozkładu spójności społecznej. Choćby tego, że transformacja wygenerowała zadowolonych z siebie zwycięzców nieskorych do dzielenia się owocami sukcesu z tymi, co przegrali. Metropolie odjechały prowincji, a politycy po cichu rozmontowali cały szereg mechanizmów spajających wspólnotę polityczną (państwowa edukacja, powszechna służba zdrowia, solidarnościowy system emerytalny). Efekt był taki, że Polska od dawna tylko z pozoru jest wspólnotą polityczną. Tak naprawdę stanowi zbiór funkcjonujących obok siebie odrębnych opowieści. Nierzadko stojących ze sobą w ostrej sprzeczności.
Podpalone lonty
Zwróćmy uwagę, że zarówno PiSofile, jak i PiSofobi odwołują się wprost do zagrożonej demokracji. Tyle że zdaniem prawicy demokrację trzeba dopiero zbudować, a to, co mieliśmy dotąd, było tylko jej atrapą. Z kolei PiSofobi boją się, że demokracja już była, a nadchodzi pisowska atrapa. W miarę zaostrzania się sporu obie strony coraz mniej przychylnym okiem patrzą na tych „letnich”. W szeregach PiSofilskich już paru „powątpiewających” komentatorów zostało przywołanych do porządku (co świetnie opisał kilka tygodni temu w „Dużym Formacie” Grzegorz Sroczyński). W obozie PiSofobów też trwają egzorcyzmy. Choćby nad Partią Razem oraz kilkoma publicystami, którzy nie chcą stanąć w jednej linii i wyrecytować, że każda polityka publiczna czy pogląd, obok którego przechodził kiedyś Jarosław Kaczyński, są na wieki wieków skażone. A każdy, kto tego nie dostrzega, jest „pożytecznym idiotą” PiS. Jeśli nie gorzej. Niedawno zrobił to w „Newsweeku” Cezary Michalski, prezentując przy okazji absolutnie anachroniczną (bo kompletnie nieuwzględniającą lekcji kryzysu z 2008 r. i tzw. wielkiej stagnacji, która trwa od tamtej pory) wiedzę na temat stanu i problemów trapiących światową oraz polską gospodarkę.
Znajdujemy się między dwiema wielkimi kolubrynami, które celują jedna do drugiej. A lonty już podpalono. Wszyscy czujemy, że w końcu huknie. Tymczasem spora część Polaków uważa, że toczona z takim impetem „wojna o demokrację” w poważnym stopniu ignoruje rzeczywistość. Ta rzeczywistość jest dziś inna niż jeszcze 10 czy 15 lat temu. I nie daje się dziś sprowadzić do prostego sporu o los demokratycznych instytucji kontrolnych (Trybunał, sądy, media). Owszem ważnych, ale nie jedynych filarów demokracji. Ci, którzy chcą rozmawiać o Polsce w ten sposób, zapominają, że w naszej polityce (i debacie publicznej) ostatniej dekady dokonała się ogromna zmiana. Również pokoleniowa. Jej sednem jest to, że pole politycznego sporu nam się w tym czasie poszerzyło.
Mówiąc w skrócie: przez pierwsze 15 lat polityka to było przede wszystkim budowanie ustroju wolnej Polski (konstytucja, instytucje, eurointegracja) okraszone sporem o symbole (sprawy światopoglądowe, polityka historyczna, lustracja). W ciągu minionej dekady do tego sporu dołączyła gospodarka. Wcześniej zgodnie z neoliberalnym duchem czasów oddawana przez polityków w ręce technokratów powtarzających, że jest (z grubsza) jedna słuszna droga.
Triumfalny powrót gospodarki nie był przypadkowy. Impulsem był oczywiście kryzys 2008 r. i renesans innych niż neoliberalne pomysłów ekonomicznych. Zaczęliśmy zauważać, że zbudowane w okresie transformacji instytucje ekonomiczne nie funkcjonują tak dobrze jak obiecywano. Szwankuje rynek pracy (płace rosną słabo mimo wzrostu produktywności), system podatkowy przecieka, państwo jest ćwierćopiekuńcze (kosztuje, ale nie stanowi dodatkowego silnika napędowego gospodarki), a gospodarka (mimo powtarzanych przez wszystkich zaklęć) jakoś ani trochę nie chce być innowacyjna. Wszystko to razem skutkuje wspomnianymi już nierównościami. Nie tylko dochodowymi (często uspokajamy się, mówiąc, że przecież tzw. współczynnik Giniego jest u nas „tylko” średnio-wysoki), lecz również majątkowymi czy nierównościami życiowych szans albo zdrowia publicznego (czy wiedzieli państwo, że w samej Warszawie średnia długość życia waha się – zależnie od dzielnicy – między 66 a 82 lata?).
Gdzieś tak w połowie rządów PO ten długo odkładany spór o gospodarkę zaczął zmieniać polską politykę. I to na lepsze. To wtedy (na moment) polska polityka wyglądała tak jak powinna. Rząd Tuska (a potem Kopacz) wziął się za problem śmieciowego rynku pracy i regresywny system podatkowy. Zaczęły się też przymiarki do sformułowania długofalowej polityki przemysłowej (zamiast naiwnej wiary, że prywatyzacja wszystko załatwi). A opozycyjne PiS też się od tych autentycznych politycznych wyzwań nie odcięło. Tylko zapowiedziało, że wzmocni pozycję pracownika jeszcze bardziej, będzie zmieniało system podatkowy na bardziej sprawiedliwy oraz rozbuduje niedoinwestowane na każdym polu państwo dobrobytu.
Wojna o demokrację
Dowcip polega na tym, że PiS nawet po wyborach to robi. Nie chodzi tylko o osławiony program 500+. Ale choćby o projekty wzmocnienia bezzębnej dotąd Państwowej Inspekcji Pracy, podwyżkę stawki godzinowej czy rozbudowę klauzul społecznych w zamówieniach publicznych. Polacy chcą dziś o tym rozmawiać. Wielu z nich nie zgadza się z diagnozą, że są to błyskotki, którymi PiS kupiło wyborców, i uważa to za sedno dojrzałej demokratycznej polityki w XXI w.
Problem tylko w tym, że zarysowany spór (nazwijmy go jak chcemy: PiS kontra KOD, „dobra zmiana” versus ciepła woda w kranie itd.) tej potrzeby nie uwzględnia. Pchając nas do świata nieprawdziwego, gdzie każda polityka publiczna PiS jest zła (dobra) tylko dlatego, że jest (lub nie jest) polityką PiS. I odwrotnie. Nie można (trzeba) krytykować pomysłów Nowoczesnej tylko dlatego, że jest (nie jest) partią mającą największe szanse na odsunięcie PiS od władzy. Taki podział ról jest nie tylko logicznie nieprawdziwy, ale zawęża nam pole demokratycznej debaty. Trochę jak w cierpkim internetowym memie, który jest listą tematów, jakie musimy odłożyć na półkę, żeby obronić demokrację. Były tam i prawa pracownicze, i sprawiedliwość społeczna, i szczelny system podatkowy. A komentarz brzmiał: czy jeśli stawką w grze o demokrację ma być rezygnacja z tych wartości, to taki system będzie nadal demokracją?
Ale jest jeszcze drugi skutek naszej zaostrzającej się „wojny o demokrację”. Może nawet groźniejszy. Bo tu nie chodzi już tylko o to, że nie będziemy rozmawiać o tym, co ważne. Tylko że w ogóle przestaniemy rozmawiać. Żeby to pokazać, odwołajmy się na chwilę do teorii gier. To taka dziedzina z pogranicza ekonomii, polityki i psychologii, która pokazuje, że o wyniku rozgrywki nie decydują ani intencje, ani zasoby grających. Najważniejszy jest sam przebieg gry.
Tak jak w podręcznikowym dylemacie więźnia. Dwaj dawni wspólnicy mają zeznawać przed sądem. Więc kombinują. „Jeśli zacznę sypać, to dostanę łagodniejszy wyrok. Ale idąc w zaparte, mam szansę na pełne uniewinnienie. Oczywiście pod warunkiem, że ten drugi nie zacznie sypać. Bo wtedy cała wina spadnie na mnie. Może więc lepiej kooperować, bo wtedy jest szansa, że obaj wyjdziemy z kłopotów bez uszczerbku”.
Przełóżmy mechanizm tej gry na polską debatę publiczną 2015 r. Oczywiście najłatwiej jest obu stronom iść na całość i tworzyć czarno-biały obraz świata. Nikt przecież nie chce zostać tym frajerem, który odpuścił i oddał rywalowi całą pulę (rywale przypisują sobie wszak jak najgorsze intencje). Z drugiej strony musimy pamiętać, że taka strategia prowadzi do eskalacji. I wyższego kosztu dla wszystkich. A działa to tak. Krytycy PiS mówią, że PiS to Putin (albo i gorzej). Na co PiS (nawet jeśli nie jest Putinem) myśli sobie: „no tak, dla nich jestem Putinem, niezależnie co bym zrobił. Po co się więc nimi przejmować? Idę na całość!”. Słyszą już państwo trybiki samospełniającej się przepowiedni? I widzą, jak z każdą chwilą oddala się szansa, by pójść drogą strategii kooperacyjnej? A wraz z nią jedyna szansa, by jakoś odbudować utraconą spójność społeczną.
Jest się o co bić. Bo właśnie w tym tkwi nieoczywiste piękno systemu demokratycznego, który nie jest mechanizmem ani szczególnie sprawnym, ani efektownym. Ale to tylko w jego ramach ludzie różnych klas społecznych, różnych biografii i różnych wrażliwości potrafią tworzyć mniej lub bardziej kulawą, ale jednak wspólnotę polityczną. I to jest prawdziwa miara cywilizacyjnego poziomu osiągniętego przez społeczeństwo. Nie wskaźniki gospodarcze, długość autostrad czy katalog formalnych wolności figurujących w konstytucji. Ale właśnie to, że do siebie nie strzelamy. Nawet gdy nam ze sobą ciężko.