Upadek PRL, w dużej mierze przez nią spowodowany, ostatecznie jej samej nie posłużył. Póki siedzieliśmy tu sobie jak u Pana Boga za piecem, z paroma książkami na półce, u każdego tymi samymi, wszystko było proste. Był Zachód i nasi przyjaciele na tym Zachodzie. Były samizdaty i dowcipy o czerwonym. Był codzienny oportunizm i niecodzienna odwaga. Małe przyjemności i niemałe czasem przykrości. Czego brakowało, to, bagatela, wielkiego świata. Za to nie trzeba było aż tak wiele wiedzieć, aż tak dobrze znać języków, aż tak strasznie być mądrym. Inteligent był na miarę kraju Gomułki i Gierka, kraju zaściankowego i marginalnego, który za wiele od „jajogłowych” nie wymagał i nie stwarzał im wielu okazji do porównań i rywalizacji. Miał taki inteligent dużo wyobraźni i mało kompleksów. No i tę herbatę, czasem wódeczkę.
Potem było już gorzej. Przyszła do nas wielka wiosna, lody komuny spłynęły Wisłą, a świat stanął otworem. Inteligent tymczasem po angielsku nie za bardzo, a sweter też nie z tych swetrów, co by trzeba. Ale głowa do góry! Zaczęło się jeżdżenie, douczanie, kombinowanie. Nieuchronnie zaczęły się też kompleksy i ich leczenie. Bo przecież w pewnym wieku na naukę jest już trochę późno i efekty tej nauki połowiczne. Za to kompleksy z biegiem lat mają się coraz lepiej. Inteligencja ukształtowana w PRL, z nielicznymi wyjątkami, nie zdołała się „uświatowić”. Swoje własne nadzieje złożyła – i słusznie – w osobistej i akademickiej progeniturze. Jak umieli, tak wychowali nowe pokolenie.
Nowa inteligencja ma już ponad 30 lat i raczej nie nosi starych swetrów, a zamiast herbaty i wódki, pija kawę i wino. Niewiele w niej zostało ze wschodnioeuropejskiej egzotyki.