Finał głośnej akcji policji przeciwko gangsterom w Magdalence. Antyterroryści znowu niewinni
Przypomnijmy: w nocy z 5 na 6 marca 2003 r. policja zlokalizowała ukrywających się w podwarszawskiej Magdalence groźnych kryminalistów – Igora Pikusa i Roberta Cieślaka. Gdy grupa antyterrorystyczna rozpoczęła szturm na dom, w którym mieli przebywać, osaczeni odpalili ukrytą bombę i obrzucili funkcjonariuszy granatami. W efekcie zginęło dwóch antyterrorystów, a szesnastu zostało rannych.
O tym, że kierujący operacją nie popełnili rażących błędów, od razu zapewniało wielu uznanych w antyterrorystycznej branży ekspertów (w tym koledzy uczestników akcji). Prokuratura oskarżyła jednak dowódców ataku o zaniedbania, które przyczynić się miały do śmierci podwładnych. Jej tezy były obalane podczas kolejnych procesów. Mimo to trwała przy swoim. Nie tylko nie przyjmowała niepasujących do swojej koncepcji opinii fachowców, ale też nie brała pod uwagę specyfiki działania formacji antyterrorystycznych – do której należy choćby to, że nikt nigdy nie jest w stanie przewidzieć wszystkich okoliczności, a więc i nie ma szans, by w stu procentach ustrzec się od ewentualnych pomyłek.
Ceną tego – już nawet nie formalistycznego, lecz pełnego źle pojmowanej ambicji – podejścia były nie tylko niebagatelne koszty procesowe, ale też, co ważniejsze, niewymierne już straty w postaci popsutej atmosfery wokół i w elitarnych, było nie było, formacjach.
Nie dość, że oskarżeni w praktyce odeszli ze służby (a w każdym razie z pierwszej linii), to ich następcy, podejmując decyzje w innych sprawach, musieli mieć w tyle głowy, że jeśli podejmą większe ryzyko, też mogą trafić przed sąd. Dotyczy to także szeregowych funkcjonariuszy. Tyle że ryzyko jest przecież często w tej robocie warunkiem powodzenia.