Niech prokuratura wreszcie wyjaśni, kto i w jakim celu żongluje nagraniami z podsłuchów
Afera podsłuchowa wywołała słuszne oburzenie, że ministrowie na mieście mielili jęzorem przy ośmiorniczkach. Teraz mamy co innego. Pojawiły się podejrzenia o podsłuchiwanie premiera rządu przy ważnych rozmowach w jego własnej siedzibie, do mediów wyciekają również, częściowo jawne, zapisy z podsłuchów prezesa NIK, podejrzewanego m.in. o ustawianie konkursów w tej instytucji.
To pierwsze to gra na innym polu, przekroczenie czerwonej linii. Premier, biznes, Rosja, Ukraina, naciski, wywiad – to wszystko sprawy serio. Tymczasem prawo dość bagatelizuje podsłuchy. Kto w celu uzyskania informacji, do której nie jest uprawniony, zakłada lub posługuje się urządzeniem podsłuchowym – nie jest nawet ścigany z urzędu, a tylko na wniosek pokrzywdzonych. I karany stosunkowo łagodnie. Owszem, poszkodowanym służy też cywilna ochrona dóbr osobistych, należy do nich także własny głos. Pomijam już sądową mitręgę, ale nie ma też w Polsce jakichś surowych konsekwencji za naruszenie dóbr osobistych.
Rozwój techniki stworzył ogromną łatwość nagrywania rozmów, a także ich publikacji. Nagrania stały się bronią polityczną, mogą bez problemu niszczyć kariery i dobre imię, pozycję materialną i zawodową. Co innego prawa do informacji publicznej, prawa prasy do demaskowania korupcji i niegodziwości, co innego wyrządzanie niegodziwości innym. Jeszcze co innego ochrona interesów państwa i jego tajemnic. Tu trzeba postulować ściślejszą ochronę i większe odstraszanie rozmaitych kelnerów, jeśli to o nich chodzi. W wielu krajach – w Wielkiej Brytanii, nawet we Włoszech – energiczniej ściga się publikacje szkodzące innym, zwłaszcza publikacje materiałów objętych tajemnicą śledztwa. O wiele też energiczniej prowadzi się postępowania w takich sprawach.
Nasze prawo podsłuchy bierze na serio dopiero w ramach szpiegostwa. Nie może liczyć na łagodne traktowanie ten, kto choćby tylko gromadzi lub przechowuje wiadomości, których przekazanie może wyrządzić szkodę państwu, ale tylko w celu udzielenia ich obcemu wywiadowi. Rozróżnienie to – w dobie triumfu elektroniki – staje się dość iluzoryczne.
Uderzające, że tam, gdzie chodzi o robienie wielkich pieniędzy, prywatne koncerny wiedzą doskonale, jak chronić swoje interesy. Nie przypominam sobie podsłuchów w gronie negocjujących miliarderów. Szkoda, że nasze władze zdają się tego nie wiedzieć i nie stawiają wyższych wymagań służbom specjalnym.
Zdumiewają plotki, że gdzieś działa jakaś „grupa wiedeńska”, wystawiająca na sprzedaż taśmy z nagraniami i że byli funkcjonariusze służb, dysponujący dawnymi znajomościami, mają być rzekomo pośrednikami w sprzedaży. Źle, że czas płynie, a właściwie nic o sprawie rzekomego podsłuchiwania premiera nie wiemy. Trudno uwierzyć, by zakrojone na tak szeroką skalę przedsięwzięcie, jak nagrywanie spotkań najważniejszych osób w państwie, które na polityczną emeryturę odesłało już tylu dygnitarzy – organizowała jedna osoba, jakiś podejrzany biznesmen drugiego sortu.
Jeśli więc to funkcjonariusze maczali lub maczają palce w tej sprawie – z chęci zysku lub nawet tylko z głupoty – powinni być ścigani z całą bezwzględnością. Prokuratura ma wszystkie instrumenty, by robić to znacznie energiczniej i wyjaśnić nam, kto i w jakim celu żongluje nie tylko nagraniami, ale ludźmi i polityką kraju.