Za nami dzień euforii, w którym jedni twierdzili, że „imię jego czterdzieści i cztery”, inni, że zjawił się zbawca, kiedy w Pałacu Prezydenckim witano go jak „w domu”, kiedy niepokorni pokornie padli na kolana w morzu wazeliny. Prezydent będzie zdawał egzamin z zapowiedzianej budowy „wspólnoty szacunku”, co jest zadaniem niemałym nawet dla kogoś, kto mieni się niezłomnym i uważa, że skoro nazywa się Duda, to mu się wszystko uda. Taki to prezydencki bon mot, coś jak „wyszło Szydło z worka”.
Prezydent Andrzej Duda w słowach jest już nieco ostrożniejszy, ale jego kampanijny zapał nie opadł. Ruszył w Polskę, tym razem dziękować za wybór, co jest dość marną zasłoną celu rzeczywistego. W dniu zaprzysiężenia z wystąpienia na wystąpienie prezydent był coraz bardziej wiecowy, by pod Pałacem Prezydenckim osiągnąć apogeum. „Tracimy nasz kraj, gdy znikają kolejne instytucje, szkoły, muzea” – mówił. Może więc nie takim złym pomysłem była propozycja premier Kopacz zwołania Rady Gabinetowej. Ministrowie mogliby prezydentowi przybliżyć, co znika, a czego przybywa, aby nie błądził po omacku i nie potykał się o ruiny.
Prezydent mówił też, żeby nie wierzyć tym wszystkim, którzy mówią bzdury (to słowo powtarzał z upodobaniem), twierdząc, że nie da się obniżyć wieku emerytalnego i podnieść kwoty wolnej od podatku. Prawdę mówiąc, w tej kwestii być może miał trochę racji, zważywszy na to, co działo się w Sejmie, gdzie w przedwyborczym szaleństwie uchwalono ustawę o frankowiczach, która nie tylko może zdestabilizować system bankowy (szczególnym pogromcą bankierów okazał się Leszek Miller, co pokazuje skalę jego przedwyborczej desperacji), ale po prostu jest zwyczajnie niesprawiedliwa wobec tych, którzy zaciągali kredyty, na jakie ich było stać.