Wywołało to podejrzenia o stronniczość polskiej pomocy: gdy przyjmujemy uchodźców z Ukrainy, to tylko z pochodzenia Polaków, jeśli z Syrii – to tylko chrześcijan. Z pewnością reguła powinna być inna, lecz chodzi o rzecz dużo poważniejszą – rozmiar polskiej pomocy dla rozmaitych nieszczęśników na świecie jest za mały w porównaniu z krajami nie tak znowu bogatszymi od nas – Włochami, Grecją, Maltą. Zresztą, rodziny syryjskie mają być przyjęte za pieniądze prywatnej organizacji.
Komisja Europejska chciała by, aby każdy z krajów członkowskich solidarnie przyjął część z 40 tys. uchodźców szukających schronienia w Europie, część przypadająca na Polskę wynosi zaledwie 5,6 proc. tego kontyngentu. Władze polskie oponują: a to nie mamy środków, a to nie mamy doświadczeń, bo system opieki nie jest przygotowany, brakuje choćby tłumaczy, i poza tym szukający lepszego życia akurat nie widzą swej przyszłości w Polsce.
Wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego Alexander Lambsdorff zarzucił Polsce egoizm narodowy. Nie wolno lekceważyć takiego oskarżenia. Kilka dni temu raport Boston Consulting Group podał, że Polska najlepiej na świecie przekształca wzrost gospodarczy w dobrobyt obywateli. Jak to więc jest, że taki kraj, który w dodatku uniknął kryzysu, nie jest w stanie wziąć na siebie ciężaru utrzymania 2,6 tys. osób z zagranicy? Czy rząd boi się wydatków czy populistycznej reakcji społeczeństwa (rzekomo) niechętnego obcym?
Z pewnością w naszym kraju jest dość szlachetnych młodych ludzi, dziś bez pracy, którzy nie wahaliby się nawet bezinteresownie nieść pomoc.