Oto lista największych nieporozumień związanych z konceptem, że jednomandatowe okręgi wyborcze są receptą na choroby państwa i rodzimej polityki:
1. Obowiązujący model mandatu parlamentarnego zakłada (co zapisano w konstytucji), że poseł jest w Sejmie reprezentantem narodu, nie zaś grupy swoich wyborców. Po prostu: zadania i status parlamentarzystów różnią się nieco od pozycji i roli lokalnych radnych. O ile w przypadku tych ostatnich można sobie wyobrazić, że będą walczyć wyłącznie o interesy wąskich grup, o tyle na szczeblu krajowym w grę wchodzi inna perspektywa, którą powinien być interes publiczny i dobro całego kraju.
Wprowadzenie JOW-ów musiałoby w praktyce oznaczać powrót od obowiązującego tzw. mandatu wolnego do sytuacji, w której poseł związany był instrukcjami wyborców ze swojego terenu (okręgu). Skończyć musiałoby się to jeszcze gwałtowniejszym rozszarpywaniem wspólnego sukna. Co już przed wiekami w Polsce przerabialiśmy…
2. Posłów wybranych w okręgach jednomandatowych wyborcy będą mogli lepiej kontrolować – przekonują zwolennicy JOW-ów. O ile teza ta jest może zasadna na poziomie samorządów lokalnych, o tyle na szczeblu kraju już niekoniecznie. Zwłaszcza że posłów obowiązuje wspomniany wolny mandat.
Obecnie poczynania wybrańców narodu kontrolują przynajmniej ich partie (za swawole, ale i głupie wyskoki, można nie zostać przed kolejną kadencją wpisanym na partyjną listę). Nad parlamentarzystą wybranym w systemie JOW-ów przez 4 lata w praktyce nie panowałby nikt. A może on nabruździć przecież dużo grubiej niż radny.
3. W modelu JOW-ów wielkie szanse na sukces mają ci, którzy potrafią uwieść wyborców a to elokwencją, a to demagogią, a to – tak, tak – twarzą znaną z mediów. Skądinąd wbrew temu, co sugeruje Paweł Kukiz, i w nim na wygranej pozycji są również partyjni liderzy. Umiejętności z zakresu public relations decydują tu – wbrew pozorom – w jeszcze większym stopniu niż w przypadku obowiązującego systemu wyborczego. Bez nich nawet najlepsi fachowcy nie przekonają potrzebnej do zwycięstwa grupy wyborców do oddania na siebie głosu – okręgi wyborcze do parlamentu są wszak nieco większe niż te do samorządu i trudno liczyć, by „wieść gminna” o kandydacie poniosła się wystarczająco.
Tymczasem praca w parlamencie nie polega jedynie na plenarnych przemowach i występach medialnych – prócz błyskotliwych oratorów i politycznych fighterów potrzebne są poselskie mrówki, pracowicie przygotowujące w komisjach kolejne ustawy. To legislacja jest bowiem głównym zadaniem Sejmu.
W obecnym systemie są szanse na wprowadzenie do parlamentu ludzi niekoniecznie mających dar publicznego brylowania, a znających reguły ustawodawcze prawników, fachowców z różnych ważnych branż, zaangażowanych społeczników itd. Można przecież ich kandydatury skutecznie forsować na partyjnych listach.
4. Nieporozumieniem jest zresztą pogląd, jakoby dziś wyborca nie miał wpływu na to, kto konkretnie zostanie jego wybrańcem, bo o wszystkim decydują partie. Obowiązujący system, choć proporcjonalny, jest również preferencyjnym – na partyjnych listach wskazuje się przecież konkretnego kandydata i niekoniecznie mandat musi zdobyć ten, któremu partia przyznała pierwsze miejsce (mityczną „jedynkę”). Wystarczy z tego prawa korzystać, by przechytrzyć partyjne układy.
Skądinąd tak się składa, że niejaki Paweł Kukiz wywalczył mandat radnego sejmiku Dolnego Śląska, startując z… ostatniego miejsca na liście bloku „Bezpartyjni Samorządowcy”. Chlubił się na dodatek tym, że odrzucił propozycję startu z tzw. jedynki. Swoim przykładem – a wbrew swojej retoryce – dowiódł więc, że można wygrać, nie korzystając ze sztucznie uprzywilejowanej pozycji. O co zatem cały raban?
5. To, że JOW-y nawet w ich kolebce, czyli w Wielkiej Brytanii, mogą przynieść różne efekty, wykazał ostatnio Kukizowi pewien jego konkurent do prezydentury. W Polsce też nie da się oderwać systemu wyborczego od systemu partyjnego, a i tradycji – nawet ze wszystkimi ich wadami.
Okręgi jednomandatowe grożą choćby tym, że większość mandatów może zdobyć opcja, która wcale nie zyskała większości głosów (takie przypadki znane są i z Wielkiej Brytanii właśnie, i z dziejów prezydentury Stanów Zjednoczonych). Ponadto jeśli do uzyskania mandatu wystarczałaby zwykła większość głosów, to pojawi się kwestia reprezentatywności posłów. Mówiąc półżartem: przy niskiej frekwencji o sukcesie może zdecydować poparcie rodziny i znajomych. I dalej: jak z owych 460 wybranych indywidualistów wyłonić sprawną większość rządową?
Warto też pamiętać, że właśnie w wyborach jednomandatowych został skompletowany Senat – i jego skład w istocie powiela skład Sejmu, bo jakoś niewielu kandydatów „niezależnych” zdobyło mandat.
*
I wreszcie, last but not least, cała dyskusja o tyle nie ma sensu, że do wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych na poziomie Sejmu konieczna jest zmiana konstytucji. Ta przewiduje bowiem jednoznacznie wybory proporcjonalne. Przeciwnicy tego zapisu musieliby najpierw zdobyć parlamentarną większość – czyli zmontować partyjną w istocie koalicję. Koło się zamyka.
Zastąpienie obecnego systemu wyborczego JOW-ami oznaczałoby wyjęcie z istniejącej konstrukcji państwa jednego z istotnych elementów. Tyle że nijak się mają do polskiej rzeczywistości ustrojowej na szczeblu nieco wyższym niż lokalny.
W tym sensie Paweł Kukiz jest faktycznie kandydatem antysystemowym. Tyle że najpewniej, jeśli zdobędzie nieco w wyborach prezydenckich, i tak prędzej czy później założy swoją partię…