Na Bogu ducha winnego Comeya zrzuciliśmy już wszystkie bomby atomowe naszego oburzenia. Doprowadziliśmy go do „ubolewania”, co dyplomatycznie sprawę mogłoby i powinno zamknąć. Gdyby nie to, że parę słów jesteśmy winni sami sobie.
Comey – przypomnijmy – stwierdził, że „zwykli ludzie, którzy kochali swoje rodziny, zanosili zupę choremu sąsiadowi i chodzili do kościoła, pomagali złym ludziom w mordowaniu Żydów na masową skalę. Ci mordercy i ich wspólnicy z Niemiec, Polski, Węgier i wielu innych miejsc uważali, że nie robią nic złego”.
To teraz zapytamy: A czy tak właśnie nie było? Co robili szmalcownicy skazywani przez sądy państwa podziemnego? Co miało na myśli Kierownictwo Walki Cywilnej, przestrzegając, że „każdy Polak, który współdziała z ich (hitlerowską) morderczą akcją czy to szantażując, czy denuncjując Żydów, czy to wyzyskując ich okrutne położenie lub uczestnicząc w grabieży, popełnia ciężką zbrodnię wobec praw Rzeczypospolitej Polskiej i będzie niezwłocznie ukarany”? Czy zbrodni w Jedwabnem dokonali kosmici albo sami rozpoznawalni gołym okiem dewianci? Nie! Brali w niej – i w wielu innych zbrodniach – udział opisani przez szefa FBI zwykli ludzie.
Zagrożenie na horyzoncie
Istotą wypowiedzi Comeya nie było „gdzie” ani „jaki naród”, tylko „jacy ludzie”. Mógł nie wymieniać nazw krajów (tak byłoby lepiej) lub wymienić ich więcej, czyli niemal wszystkie kraje Europy. Głównych winnych (nazistowskich „morderców”, „złych ludzi”) zostawił jednak na boku. Mówił o pomocnikach. O zagrożeniu, które płynie z tego, że dokonujący zbrodni wykolejeńcy, dewianci, opętani nienawiścią wyznawcy zbrodniczych ideologii niemal zawsze i wszędzie („w Niemczech, Polsce, na Węgrzech i wielu innych miejscach”) wcielają swoje cele w życie dzięki wsparciu lub akceptacji, jakie otrzymują od zwykłych ludzi.