Ich pozyskanie byłoby dla polskiej armii skokiem w inną rzeczywistość. Tego typu broni, tak zaawansowanej technologicznie, o takim zasięgu, nie mieliśmy nigdy – pociski manewrujące Tomahawk z precyzją do kilku metrów są w stanie razić cele oddalone nawet o dwa tysiące kilometrów.
Co ważne – mogą być odpalane z okrętów podwodnych. Co to znaczy w praktyce? Jednostka pływająca np. po Morzu Północnym może uderzyć w zlokalizowane za naszą wschodnią granicą składy broni, punkty dowodzenia czy miejsca koncentracji wojsk. Bez wypływania na powierzchnię. Takie okręty, wyposażone właśnie w Tomahawki, mają tylko Amerykanie i Brytyjczycy.
Od kilku miesięcy do zakupu podobnych jednostek przygotowuje się również Polska w ramach programu „Orka”. Trzy okręty podwodne o napędzie konwencjonalnym mają wejść w skład Marynarki Wojennej do 2030 r. (dwa pierwsze – do 2022 r.).
Po co nam taka broń? Zasadniczym atutem, jaki daje w potencjalnym konflikcie, jest możliwość przeniesienia ciężaru walk z własnego terytorium na terytorium przeciwnika. Co oznacza brak takich możliwości – widać na przykładzie Ukrainy, która nie tylko, że traci w walkach żołnierzy i sprzęt, ale również ponosi dotkliwe straty w ofiarach cywilnych oraz zniszczonej infrastrukturze. Uderzenie na dalekie zaplecze wroga ma także ogromne znaczenie psychologiczne.
Tomahawki lub pociski o podobnych możliwościach (MON spytał o możliwość ich zakupu także innych producentów) to kolejny fragment układanki. Za kilka lat stworzy cały system rakietowy naszej armii, który będzie najmocniej doinwestowywaną częścią wojska. Na rozwój jednostek rakietowych przeznaczyliśmy kilkadziesiąt miliardów złotych – to najbardziej kosztowna pozycja w programie modernizacji armii, a nasz program rakietowy należy do jednych z najbardziej zaawansowanych na świecie. W jednostkach i na poligonach dokonuje się rewolucja o skali nienotowanej w historii.
Od Norwegów kupiliśmy już dwa dywizjony supernowoczesnych rakiet przeciwokrętowych, które mają bronić polskiego wybrzeża, w podobne pociski wyposażyliśmy dwa okręty, w grudniu 2014 r. podpisaliśmy umowę na dostawę pocisków dalekiego zasięgu JASSM dla naszych „Jastrzębi” F-16 (o zasięgu prawie 400 km), trwają też prace nad wyposażeniem wojsk lądowych w mobilne zestawy rakietowe (program „Homar”), które mogłyby razić cele oddalone nawet o 300 km. Jeśli dodamy do tego jeszcze systemy przeciwlotnicze oraz przeciwrakietowe krótkiego i średniego zasięgu (programy „Narew” i „Wisła”), które trafią w najbliższych latach na wyposażenie armii – widać, jak silna i kompletna będzie ta rakietowa pięść.
Pytanie tylko, czy polska armia będzie w stanie obsłużyć tak zaawansowany sprzęt? Czy uda się gładko przebrnąć przez skomplikowane procedury przetargowe i offsetowe? Czy wystarczy nam pieniędzy na szkolenia, by utrzymać go w zadowalającej gotowości? Ostatnią jednostkę rakiet taktycznych zlikwidowaliśmy dziesięć lat temu, ale wyprodukowanych jeszcze w ZSRR „toczek” nie da się w żaden sposób porównać z tym, co chcemy mieć. Dlatego udane zakupy to tylko pierwszy krok. Wdrożenie tak zaawansowanej technologii będzie równie ważne, jeśli nie ważniejsze.
współpraca: Juliusz Ćwieluch