Zwrotów, zwodów, salt i innych ekwilibrystycznych figur szef Twojego Ruchu wykonał tyle, że sam przestał się w tym całym galimatiasie orientować. Można powiedzieć – zakiwał się i zaplątał we własne nogi. Trudno więc się dziwić upadkowi, który trwa od jakiegoś czasu. To właściwie seria upadków, można nawet powiedzieć – lawina.
Najbardziej wyrazistą miarą tego destrukcyjnego zjawiska jest utrata 26 posłów od początku tej kadencji Sejmu i obniżenie rangi klubu poselskiego do koła. Takiej dezintegracji w polskim parlamencie od czasów AWS nie było. Równie kiepsko jest w sondażach – poparcie dla Twojego Ruchu oscyluje w okolicach 1 proc.
Oczywiście istnieje możliwość, że Janusz Palikot się podniesie, ale taką ewentualność należy rozpatrywać wyłącznie w kategoriach cudu. W polityce, nawet polskiej, do odnoszenia sukcesów niezbędna jest wiarygodność. A zasadniczym problemem Janusza Palikota jest to, że on tę cechę dawno stracił. Od czasów, gdy na konferencji prasowej wymachiwał pamiętnymi gadżetami i przewodniczył sejmowej komisji „Przyjazne Państwo”, której to pracy nie dokończył z jakimkolwiek zauważalnym efektem, zapamiętamy go jako polityka miotającego własną partią od lewa do prawa i z powrotem.
Raz był liberalny, raz ultralewicowy, innym razem socjaldemokratyczny z lekką domieszką konserwatyzmu posteseldowskiego. Im więcej takich wolt wykonywał, tym jęk zawodu dochodzący ze strony jego zwolenników był większy i tym więcej osób od niego się odwracało. Entuzjazm, jaki rozsadzał Salę Kongresową jesienią 2010 roku, gdy Ruch Palikota powstawał, dawno wyparował.
Na utratę wiarygodności nałożyło się cykliczne narażanie na śmieszność. W ostatnim czasie Janusz Palikot zajmował się głównie niszczeniem własnego wizerunku, stając się bohaterem internetowych „bek” – np. wtedy, gdy w piwnicy własnego domu wylewał żale na Roberta Biedronia za to, że spotkał się z Leszkiem Millerem, albo gdy leżąc w trumnie, dał się sfotografować przez „Newsweeka”.
Tak Ruch Palikota z partii, która miała nadać nowe znaczenie słowu „lewica”, zmienił się w tonący okręt, z którego uciekają kolejni załoganci, nawet najwierniejsi – jak Andrzej Rozenek. Skoro kapitan steruje nim od jednej rafy do drugiej, biorąc docelowy kurs na skały, trudno się temu dziwić. Ostateczna katastrofa wydaje się nieunikniona. Mimo wszystko szkoda, bo to kiedyś była całkiem fajna partia.