13 lat dożywocia
Rozmowa z Danutą Olewnik: Polska zabrała mi brata i musi za to zapłacić
Piotr Pytlakowski: – Trzynaście lat temu, w nocy z piątku na sobotę, wszystko się w pani życiu zmieniło.
Danuta Olewnik: – Tej nocy porwano Krzysia, mojego brata i wszystko inne przestało się liczyć.
Do tamtego październikowego piątku, co było najważniejsze?
Szykowałam się do ślubu z Klaudiuszem. Mieliśmy wyznaczoną datę na pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. W tamten piątek odebraliśmy zaproszenia ślubne.
Krzysztof zaproszenia nie dostał?
Plan był taki, że po odebraniu zaproszeń mieliśmy iść jeszcze na bilard, albo na kręgle i do kina. Krzysio miał do nas dojechać do Warszawy. Czekaliśmy na niego, jednak okazało się, że Krzyś będzie na tamtej imprezie, bo skoro to jego dom to wypadałoby, aby był. Najpierw dowoził do swojego domu policjantów, a później miał zadanie, żeby ich odwieźć, więc nie mógł się wymigać. Wróciliśmy do Płocka i spotkaliśmy się ze znajomymi w pubie w okolicach starego miasta. Nocowaliśmy w moim płockim mieszkaniu. Rano pojechaliśmy na śniadanie do moich teściów. Ania zadzwoniła przed dziewiątą, roztrzęsiona, że coś się stało w domu Krzysia. Natychmiast pojechaliśmy z Klaudiuszem do Drobina, ja przez całą drogę dzwoniłam na numer Krzysia, wysyłałam mu SMS-y, telefon był nieaktywny. Przyjechaliśmy do domu, mama była kompletnie roztrzęsiona, była siostra mojej mamy, później przyjechała babcia i się zaczęło. Zaczęła się walka o każdy jego dzień.
Wszystko runęło?
Nic się nie liczyło, świat przestał istnieć, tylko istniał Krzysio. Ja nawet nie pamiętam, jak dni wyglądały.
Miała pani 25 lat i wszystko, co najlepsze dopiero miało się zacząć.
Do tego dnia moje życie było bardzo szczęśliwe, wręcz różami usłane. Cudowni rodzice, którzy uwielbiali moją siostrę Anię, Krzysia i mnie. Babcia, która była wpatrzona w nas jak w obrazek.
Rozpieszczone dzieci z bogatego domu. Tak było?
Nie. Od małego bardzo ciężko pracowaliśmy. Podczas wakacji moje koleżanki jeździły na obozy, a dla nas to był czas fizycznej pracy. Zanim ojciec zajął się wyrobem wędlin, mieliśmy gospodarstwo rolne wyspecjalizowane w uprawach cebuli, buraków, ziemniaków i marchwi. Rodzice nigdy nam nie powiedzieli, że mamy iść do pracy. Po prostu tak byliśmy wychowani, że nie pozwolilibyśmy, żeby rodzice szli sami w pole, a my oglądalibyśmy telewizję czy bawili się. Praca w polu, to był obowiązek, którego nie trzeba nam było wpajać. Mama pracowała zawodowo, tata prowadził gospodarstwo, z czasem tej ziemi przybywało i obowiązków było więcej. Pamiętam, że ciągle żyliśmy jakby na placu budowy, bo rodzice wciąż coś budowali. A to chlewnie, a to budynki gospodarcze, później zakład mięsny. Uczestniczyliśmy w tym. Myślę, że dzięki temu nauczyliśmy się szanowania pieniądza. Wiedzieliśmy, ile, co kosztuje i ile warta jest praca. Wszystko robiliśmy wspólnie i to spowodowało, że tak dobrze siebie poznaliśmy. Rodzina, od kiedy pamiętam, była scementowana na dobre i na złe.
Ale pani związek z Krzysztofem był chyba szczególny?
Od początku ciągle byliśmy razem, on był tylko o dwa lata młodszy ode mnie. Mieszkaliśmy na wsi, oczywiście mieliśmy znajomych, ale to nie było to samo, co mieszkanie w bloku, gdzie tych kolegów i koleżanek jest tak dużo, że nie szuka się przyjaźni z bratem czy z siostrą. My mieliśmy świetny kontakt ze sobą. Krzysio, to było moje najbliższe towarzystwo, z którym mogłam się pobawić, porozmawiać, poczytać.
Potem pani poszła na studia.
Najpierw wyjechałam na rok na studia językowe do Anglii. To było dla mnie niesamowite przeżycie. Poznałam bardzo dużo ludzi z całego świata, z wieloma się zaprzyjaźniłam. Dużo podróżowałam po świecie, otworzyły mi się oczy, zmieniło się moje zaściankowe podejście do życia. Przez to, że miałam bliskich znajomych czy to w Azji czy w Europie czy w Ameryce Południowej sama stałam się kimś innym. Przez ten rok zmieniłam się bardzo.
Przeszła pani szybki kurs tolerancji?
Nabrałam szacunku dla innych ludzi, podziwiałam ich kulturę, tradycje. Zakochałam się w krajach azjatyckich, miałam dużo znajomych w Korei Południowej, gdzie byłam goszczona, u rodzin moich znajomych. Poznałam prawdziwe życie Koreańczyków i to mnie zachwyciło. Oni mają fantastyczne podejście do życia, do religii, do tradycji, kto jakie miejsce zajmuje w rodzinie, szacunek wobec siebie. Miałam koleżanki z Brazylii i z Kolumbii, przyjaźniłam się z chłopakiem z Hiszpanii. Moi rodzice też gościli moich znajomych, bo ciągle zapraszałam ich do Polski. Zaczęłam inaczej patrzeć na życie.
Kiedy pani poznawała świat, starsza siostra Anna sposobiła się do kierowania zakładami mięsnymi założonymi przez tatę. Tak wynikało z umów rodzinnych?
Miałam dużo lepiej niż Ania. Ponieważ była ode mnie starsza, więc z natury musiała pomagać rodzicom w biznesie. To zawęziło jej drogę. Świetnie się w to wpasowała. Ja miałam łatwiej, bo ode mnie nikt nie wymagał, że mam już zająć się zakładem. To spadło na Anię. Miałam komfortową sytuację, miałam więcej młodości, więcej luzu, robiłam to, co chciałam, dużo podróżowałam, rodzice bardzo mi w tym pomagali.
Puszczali panią w te podróże bez lęku?
Rodzice cieszyli się, że podróżowałam, pokazywałam im zdjęcia, dzięki temu mieli poczucie, że wielki świat wita do ich drzwi, ale musieli mieć pewność, że jadę do znajomych, że będę miała opiekę, że nie będę sama. Takie zwykłe martwienie się rodzica o dziecko. Jak jechałam pierwszy raz do Anglii, to rodzice dali mi samochód siostry. Nie było telefonów komórkowych, więc powiedzieli, żebym dzwoniła rano i wieczorem, żebym dzwoniła z drogi. Meldowałam się gdzie jestem, przejechałam Europę sama, z mapą. Jak teraz o tym myślę, to nie wyobrażam sobie, żebym swoją córkę puściła w taką podróż samą, bez osoby towarzyszącej w samochodzie. Może dlatego, że teraz mam większą świadomość, po tym, co się wydarzyło u nas w domu. Wszyscy dużo myślimy o własnym bezpieczeństwie. Ja wstaję rano i natychmiast muszę wiedzieć, gdzie są dzieci. To jakby mam zakodowane. Każdy krok dzieci jest dokładnie zaplanowany, mamy nieustanną łączność telefoniczną. Wręcz już wpadam w jakąś obsesję pod tym względem.
Wtedy, po uprowadzeniu Krzysztofa, jak reaguje rodzina?
Mamy tylko jeden cel, robić wszystko, żeby go uratować. Nie liczyło się ani zdrowie, ani pieniądze. Myśleliśmy wtedy kompletnie bez sensu, wierzyliśmy w każdą bzdurę. Przychodzili jacyś ludzie i oferowali nam pomoc, sprzedawali informacje. Nabierali nas, a my we wszystko wierzyliśmy. Nikt z nas nie myślał racjonalnie. Chwytaliśmy się każdej nadziei, nawet kompletnie nieracjonalnej. Prokurator pytał mnie, jak mogliśmy w to wszystko wierzyć. Powiedziałam mu, że mogliśmy, bo tak bardzo chcieliśmy Krzysia uratować. Nikt, kto tego nie doświadczył, nie zrozumie.
Jak to się stało, że właśnie pani stała się twarzą kampanii o życie Krzysia?
Tak wyszło. Nikt z nikim nie ustalał, kto, co ma robić, wszystko samo się poukładało. Ja rozmawiałam z mediami, chodziłam z ojcem po gabinetach prokuratorów i polityków, a Ania wzięła gorszy ciężar na siebie, musiała kierować firmą. Wzięła na siebie cały trud, bo rodzice nie byli w stanie. Banki wymówiły nam wtedy kredyty, bo były plotki o samouprowadzeniu. Wizerunek firmy i nasz wizerunek podupadły. Ania wzięła na siebie odpowiedzialność, żeby to utrzymać. Cała sprawa kosztowała dużo pieniędzy, Ania pracowała tylko na to, żeby były środki na ratowanie Krzysia.
Po tych gabinetach jeździła pani z ojcem, ale zawsze przekraczała próg pół kroku przed nim.
Tata był załamany. Nie był w stanie pozbierać myśli, złożyć słów w jedno zdanie. I tak się stało, że to ja zaczynałam mówić. Rodzice strasznie cierpieli. To był ich jedyny syn, oni mieli tak fantastyczny kontakt ze sobą, rozumieli się bez słów. Ojciec do dzisiaj nie wygrzebał się z traumy. Teraz pozoruje, że jest w miarę okay, ale my doskonale wiemy, że nic nie jest okay i nigdy nie będzie. On liczy na to, że Krzyś wróci, że przed nim stanie. Mu wszyscy w to wierzymy. Że wstanie z martwych i będzie.
Nie wróci. Nigdy nie powie, jak było. Przecież wie pani o tym, prawda? Minęło tyle lat. Czas leczy rany. Czy już nie pora, aby wyzwolić się z tych wspomnień?
Nie mogę się z tym pogodzić. Pamiętam wszystko, co się wydarzyło, upokorzenia, lekceważenie. I ten dojmujący, przeraźliwy lęk o życie Krzysia. Wciąż mam to w głowie. Czas wcale ran nie leczy.
Podczas przekazywania okupu była pani w ciąży? Dlaczego to właśnie pani musiała jechać na spotkanie z bandytami?
Tak zażądali. Przekazanie okupu odbyło się 24 lipca 2003 r. Byłam w piątym miesiącu ciąży. Pewnie dlatego dziecko urodziłam dużo wcześniej, bo stres spowodował komplikacje, ale Nadia jest zdrowa, jest super.
Nadia?
Czyli Nadzieja. Mieliśmy wtedy nadzieję, że Krzysztof wróci. To na jego powrót czekaliśmy z Klaudiuszem ze ślubem przez pięć lat. Krzysio miał być przecież świadkiem. Trzy lata później, kiedy też byłam w piątym miesiącu ciąży z Miłoszkiem, znaleziono ciało Krzysia. I znowu runęło wszystko, wszystkie marzenia, nadzieje, że wróci, że jednak żyje. I znowu szpital i znowu problemy z ciążą.
Wszyscy chyba zapamiętali pani dramatyczne wystąpienie na komisji sejmowej i oskarżenie, że państwo polskie nie istnieje, skoro nie potrafiło uratować pani brata.
Tak uważałam i zdania nie zmieniłam. Co to za państwo, które nie zrobiło nic, aby pomóc Krzysiowi? Co on im uczynił, że potraktowali go jak bezwartościową rzecz, za przedmiot. Kim on dla nich był? Polska reprezentowana przez swoich urzędników miała kompletnie w nosie jego życie.
Doskonale pani wie, że nie tylko Krzysztof stracił życie, jako ofiara porwania. Takich osób było więcej, ale tamte rodziny nie krzyczały tak głośno o swoim bólu.
Wiem to wszystko i bardzo współczuję rodzinom ofiar uprowadzeń, ale każdy inaczej przeżywa. Ja mówię o naszym bólu. Mówię o moim bracie, bo on jest cały czas we mnie. Ta myśl, że on czekał dwa lata na ratunek. To jedyny taki przypadek w Polsce. To nie jest tak, że jego uprowadzili, po tygodniu go zabili i organy państwa nie miały szans, żeby go uratować.
Wtedy byłoby lżej?
Jakkolwiek to nie zabrzmi, byłoby lżej i mnie i rodzicom. Przybija mnie to, że on dwa lata tam siedział. Kładąc się spać zastanawiam się, o czym on tam rozmyślał przykuty do ściany w tej piwnicy. Dręczy mnie ta myśl, że on dwa lata siedział w takich warunkach i nikt o niego się nie zatroszczył, nikomu na nim nie zależało. Krzysio zawsze przyzwyczajony do czystości, a potem w tej ciemnicy, przykuty do ściany. To mnie dobija.
Dlaczego zaskarżyła pani gdańską prokuraturę o naruszenie dóbr osobistych?
Podstawą mojego pozwu był autoryzowany wywiad Zbigniewa Niemczyka, szefa wydziału V Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku udzielony „Gazecie Wyborczej”. Mówił, że rodzina nie przekazywała informacji, że tata prowadził jakieś brudne interesy. Oparłam się też na dwóch komunikatach prokuratorskich podpisanych przez rzecznika, dałam je, jako dowody w sprawie. Tam chodziło o nagranie rozmowy z Krzysiem, z czego według prokuratury miało wynikać, że Krzysio nie był przetrzymywany w Kałuszynie, był wolny, bo kiedy do nas dzwonił był w centrum Warszawy i telefonował z budki telefonicznej. Drugi komunikat był o tym, że przekazałam okup w innym terminie. Sąd w gruncie rzeczy przyznał w ustnym uzasadnieniu, że mogłam się czuć pomówiona, ale nie udowodniłam, iż wyszło to z ust prokuratury.
Wciąż nosi pani stygmat tej sprawy. Czy wyobraża sobie pani moment, kiedy to brzemię zniknie?
Ale ja nie chcę aby ono znikło, to byłoby tak jakbym straciła Krzysztofa. Ja sobie tego w ogóle nie wyobrażam. Ja z tym brzemieniem żyję. Żyje z nim moja rodzina i nawet moje dzieci, które doskonale znają Krzysia, choć nigdy go nie poznały. Miłoszek na przykład wie, że gdyby wujek był, to nauczyłby go jeździć samochodem, bo Krzysio był fanatykiem samochodów.
Ile lat mają dzieci?
Nadia ma 11 lat, Miłosz siedem. Nie bylibyśmy sobą gdyby to odium zniknęło, my tym żyjemy, to nas cementuje. Jak mówię do Miłoszka, że Krzysio byłby z niego dumny, to jest to dla niego bardzo ważne. Krzysztofa nie ma z nami fizycznie, ale on cały czas z nami żyje. Cały czas między nami jest. Miłek powiedział pół roku temu, że dla dziadków jest takim małym Krzysiem i chce nim być. Kiedy dostał piątkę na egzaminie w szkole muzycznej, to powiedział, że Krzyś byłby z niego zadowolony i w nagrodę zabrałby go na lody.
Gdzie jest ta ściana, do której pani chce dojść, żeby wreszcie stanąć?
Chcę stanąć przed Trybunałem Europejskim. Polska zabrała mi brata i musi za to zapłacić. Trybunał ma tylko powiedzieć, że Polska była winna, że nie uratowano mojego brata i to mi wystarczy, nie muszą mi nic dawać. Chcę żeby uznali wszyscy, że to Polska zawiniła, jako kraj, jako instytucja, jako organy ścigania.
Co z tego wyniknie dla innych?
Już trochę wynikło. Cieszy mnie, że przez sprawę Krzysia i naszą walkę powstały procedury dotyczące porwań dla okupu, że sprawa ta jest przestrogą dla innych policjantów i nauczka dla prokuratury. W telewizji i w radiu słyszałam takie wypowiedzi, że dzięki sprawie Krzysztofa uratowano dzieciaka na Śląsku, czy jakiegoś człowieka w Poznaniu. Dla mnie to jest sukces, nagłośniliśmy to tak, że policjanci się bali, żeby nie było powtórki, więc teraz naprawdę przykładają się do pracy. Powstały procedury, są już specjalnie przeszkoleni ludzie, wiedzą, co mają robić.
Strasburg ma zamknąć sprawę, spiąć wszystko klamrą?
Tak i to mi wystarczy.
***
Historia śledztwa
W 2001 r. porwano Krzysztofa Olewnika, syna właściciela zakładów mięsnych z Drobina. W jego domu zorganizowano przyjęcie dla policjantów z Płocka, do porwania doszło po imprezie. Po dwóch latach negocjacji z porywaczami rodzina przekazała okup – 300 tys. euro. Miesiąc później Krzysztofa zamordowano.
Śledztwo prowadzono początkowo w Sierpcu, potem w Płocku i Warszawie, ale bez rezultatów. Przyjęto wersję o samouprowadzeniu i nie zbadano innych tropów. Dopiero po przeniesieniu śledztwa do Olsztyna zatrzymano podejrzanych, a ci wskazali miejsce ukrycia zwłok. Proces porywaczy toczył się przed Sądem Okręgowym w Płocku, zapadły surowe wyroki.
Rodzina Olewników wciąż jednak twierdziła, że nie wykryto wszystkich odpowiedzialnych za zbrodnię. Domagała się ukarania policjantów, którzy popełnili błędy w tej sprawie (m. in. zlekceważyli sygnały wskazujące na konkretnych porywaczy i nie zabezpieczyli miejsca przekazania okupu). W 2008 r. decyzją ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego śledztwo przekazano do Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku. Toczy się tam od sześciu lat, ale bez sukcesów, chociaż rzecznik prokuratury Mariusz Marciniak twierdzi, że efektem śledztwa jest skierowanie do sądów pięciu aktów oskarżenia przeciwko 10 osobom. To policjanci (niedopełnienie obowiązków) i przedsiębiorcy, których przyłapano na oszustwach podatkowych na drobną skalę. Policjantów uniewinniono. Trzech biznesmenów ukarano, ale nie miało to żadnego związku z porwaniem Krzysztofa Olewnika. Jak na tak poważne śledztwo prowadzone przez wydział ds. przestępczości zorganizowanej, efekty są mizerne. Do dzisiaj przeprowadzono kilka tysięcy czynności śledczych, zlecono wiele ekspertyz, przesłuchano kilkuset świadków. Koszty wciąż rosną. Śledztwo przedłużono do końca roku, ale, jak informuje prok. Marciniak, wiele wskazuje na to, że nadal będzie przedłużane.
Ta głośna na cały kraj sprawa, stała się już symbolem nieudolności organów ścigania. Co pewien czas powraca na czołówki gazet. Ostatnio z powodu przecieków wskazujących, iż prokuratura powróciła do pierwotnej wersji o udziale Krzysztofa w samouprowadzeniu. Towarzyszy temu atmosfera podejrzeń wokół jego rodziny, że ukrywają prawdę.