Kiedy Ewa Kopacz przejęła obowiązki premiera, los Rady Gospodarczej zdawał się przesądzony. Nie kryła tego sama premier. To nie jest organ konstytucyjny, ale jedna z wielu struktur Kancelarii Prezesa Rady Ministrów (KPRM). Premier może je tworzyć i likwidować, w zależności od potrzeb. Likwidacja Rady byłaby wyjątkowo łatwa, zważywszy, że jej członkowie pracują społecznie.
Premier szybko wpadła jednak w wir wydarzeń związanych z górniczym kryzysem i negocjacjami unijnego pakietu klimatyczno-energetycznego. Uświadomiła sobie, że bez pomocy ekspertów nie da rady. Z Janem Krzysztofem Bieleckim, szefem Rady, nie miała takich relacji jak premier Tusk. Bielecki (zwany przez współpracowników JKB) deklarował, że zamierza odejść. Chce wrócić do biznesu.
W wyścigu o schedę po JKB wystartowali prominentni politycy. Przez pewien czas wydawało się, że szefem doradców zostanie Bartłomiej Sienkiewicz. Były szef MSW jest urodzonym ekspertem, a nagrania z rozmów, jakie toczył z prezesem NBP, wskazują, że ma pojęcie o gospodarce. Wkrótce jednak pojawiła się lepsza kandydatura – Jacka Rostowskiego. Były minister finansów i wicepremier był bardzo zainteresowany posadą u boku pani premier. Nie doczekał się stanowiska polskiego komisarza UE, na co liczył, a potem jeszcze poniósł porażkę w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Szefowanie Radzie dawało mu szansę na powrót do gry, od której odsunął go Tusk.
Pani premier była nawet przychylna jego planom. Sprawa rozbiła się jednak o wygórowane żądania. Oczekiwał stanowiska ministra bez teki w randze sekretarza stanu i kompetencji... wicepremiera. Chciał nadzorować resorty gospodarcze, a nawet Ministerstwo Finansów. Przeszarżował, a co gorsza przestraszył koalicjanta, bo wicepremier do spraw gospodarczych w rządzie już jest.