Wybory samorządowe niewiele zmieniły i mało nam powiedziały. Wyniki sondaży za bardzo różnią się od wyniku głosowania, żeby odpowiedzialnie wyciągać wnioski co do woli różnych grup wyborców. Za dużo jest głosów nieważnych i za mało wiemy o przyczynach nieważności, by mówić choćby, kto wygrał. Wiemy tylko, kto zdobył ile ważnych głosów, kto ma ile mandatów i posad.
Wygląda jednak na to, że relacje między PiS i anty-PiS są w zasadzie stabilne, potwierdziła to także druga tura wyborów. Żadnego dużego miasta Kaczyński z rąk przeciwników nie odbił. Przeciwnie. SLD wprawdzie osłabło, ale trudno powiedzieć dlaczego. Część wyborców PO wsparło PSL, co sprawia, że PiS wygrywa z PO w kilku województwach, lecz tylko w jednym wygrywa z koalicją. Wzmocniły się też ruchy obywatelskie, ale nie na tyle, by w skali kraju stać się alternatywą dla tradycyjnych partii.
Jakiś proces może to wszystko zapowiada albo i nie. Bo partia niegłosujących znów zdobyła absolutną większość. Jeśli ich uwzględnić, PiS zyskało poparcie zaledwie co dziesiątego wyborcy, a anty-PiS z grubsza co piątego.
Podział władzy będzie w samorządach niemal identyczny jak dotąd. Władza wciąż ma jednak słaby mandat. Nad wynikami nie ma więc co specjalnie się głowić.
Skandal nie święto
Warto natomiast głowić się nad zmianą polegającą na tym, że wybory przestały być świętem demokracji, a są głównie polityczno-medialnym skandalem. Bo stało się to groźną specyfiką polskiej demokracji.
Nic, co zaszło, nie powinno nas było zaskoczyć. Do wszystkich plag, które przy okazji wyborów samorządowych spadły, z pieśnią na ustach szliśmy konsekwentnie przez lata. Zwłaszcza do przekonującego co czwartego wyborcę żądania unieważnienia wyborów.
Jak kogoś postulat unieważnienia głosowania zaskoczył, to znaczy, że się do tych wyborów zwyczajnie nie przygotował.