Platforma, jeśli chce utrzymać władzę, potrzebuje wszystkich rąk na pokładzie, a nowa premier silnego poparcia i pomocy, bo przegrana PO w 2015 r. może oznaczać zainstalowanie się w Polsce na wiele lat pisowskiej „suwerennej demokracji”.
Sukcesja po Tusku zapewne mogła i powinna przebiegać inaczej, być lepiej przygotowana, poprowadzona spokojniej, z wyprzedzeniem, według ustalonego wcześniej kalendarza, ale jest, jak jest. Dzisiaj wybory w partii, nawet dokonane szybko, oznaczałyby albo potwierdzenie mandatu Ewy Kopacz (która i tak została przecież wybrana przez kilkusetosobową Radę Krajową na pierwszą wiceprzewodniczącą PO), albo jej odwołanie, łącznie z dymisją świeżo powołanego gabinetu. Polityczny absurd.
Oczywiście, nie wiadomo, jakim liderem będzie Ewa Kopacz – ci, co ją znają, twierdzą, że da sobie radę, dorośnie do stanowiska, które na nią spadło. Między epizodyczną rolą premier Hanny Suchockiej a karierą Angeli Merkel jest wiele wariantów pośrednich. Dziś wydaje się, że bardziej do roli lidera dużej formacji politycznej pasują choćby Grzegorz Schetyna czy Radosław Sikorski – i pewnie sami też tak uważają. Trudno powiedzieć, czy Ewa Kopacz zdoła się z tymi panami ułożyć czy zyska tylko czasowe zawieszenie broni. Dla całej formacji byłoby dobrze, gdyby patronem ewentualnego porozumienia pokojowego chciał być prezydent Komorowski, którego rola i waga polityczna bardzo dziś rośnie, i ze względu na wyjazd Tuska, i z powodu zagrożeń płynących ze Wschodu.
Pustka, jaką zostawił Tusk „zniknieniem swoim”, wypełni się tak czy owak. Pytanie, czy w sposób kontrolowany – a to jest chyba polityczny testament Tuska – czy chaotycznie? Logiczne, że w roku trójwyborów partia nie powinna toczyć wojny wewnętrznej. Kierownik tak to ustawił, że albo Ewa Kopacz, albo nie wiadomo co. Zawsze miał talent do rozwiązań bezalternatywnych. I zwykle wychodziło na jego.