Zapisy rozmów nie prowadzą w sposób oczywisty do sprawców, którzy rozmowy nagrali. Pojawia się za to uzasadnione podejrzenie, że służbom chodzi bardziej o „zaaresztowanie” samych nagrań i sprawdzenie, czym redakcja jeszcze dysponuje.
Zresztą taki sposób zablokowania dalszych publikacji przy dzisiejszym stanie technologii jest całkowicie nieskuteczny. Nagrania nie istnieją przecież w jednej kopii, z pewnością jest wiele duplikatów, które można ogłosić przez innych medialnych pośredników, albo bezpośrednio w internecie.
Prewencja to nie jest dobra droga, w takich sprawach jak ta prawo powinno działać ex post. Jeśli kodeks czy prawo prasowe zostały naruszone, jest tryb sądowy, domaganie się zadośćuczynienia, odszkodowania czy nawet wyroku dla sprawców i pośredników.
Można też wezwać dziennikarzy do prokuratury i ich przesłuchać, to się przecież zdarzało. Ale wkroczenie służb specjalnych do redakcji to już naruszenie cienkiej, czerwonej linii, jaka odgradza państwa z zachodnią demokratyczną kulturą wolności słowa od krajów rządzonych według innych, bardziej autorytarnych koncepcji. A zarazem niedobry wzór i punkt odniesienia dla władzy, która przyjdzie po rządach Platformy i będzie mogła tłumaczyć swoje ewentualne opresyjne działania precedensem akcji ABW we „Wprost”: skoro III RP wchodziła do redakcji, to IV RP też może.
Źle to wygląda i w kraju, i dla światowej opinii. Śledczy zysk jest bardzo wątpliwy, a straty wizerunkowe i systemowe – bardzo duże.