Przyjazd Baracka Obamy i innych głów państw na rocznicę wyborów 4 czerwca, orędzie przed Zgromadzeniem Narodowym, ordery, wizyty w Normandii i na Ukrainie – miniony tydzień zdominował Bronisław Komorowski. Tych kilka dni, licząc od wystąpienia na pogrzebie gen. Jaruzelskiego, było kwintesencją tego, jak prezydent wyobraża sobie swoją pracę, jak chce walczyć o reelekcję i jak się ustawia wobec dużo słabszego w sondażach rządu.
To była także wprawka przed właściwą kampanią prezydencką; potencjalni konkurenci czarno na białym zobaczyli, jaką przewagę ma urzędująca głowa państwa. Bo za co można było zaatakować prezydenta? Że nudne przemówienie wygłosił? Że szefa Solidarności niewystarczająco w zaproszeniu uhonorował, więc szef się obraził i nie przyszedł? Komorowski, jak na złość, nie popełnił nawet żadnej gafy. Nieobecność Jarosława Kaczyńskiego na placu Zamkowym, choćby i wymuszona chorobą, była symbolem bezradności przeciwników Komorowskiego.
– To największy dotychczas sukces tej prezydentury – można usłyszeć w Pałacu o przygotowywanej miesiącami wizycie prezydenta USA. Wcale nie było oczywiste, że Obama przyjmie zaproszenie, a to jego obecność była kluczowa dla rangi uroczystości. Bronisławowi Komorowskiemu zależało, by w świat poszedł sygnał, że to w Polsce, a nie w Niemczech, zaczął się upadek komunizmu. I Obama powiedział w Warszawie wszystko to, co Polacy chcieli usłyszeć, jakby na zamówienie Komorowskiego: że iskra wolności wyszła z Polski, że jesteśmy krajem gospodarczego cudu nad Wisłą i wzorem dla innych państw; wspomniał Jana Pawła II i Lecha Wałęsę; wreszcie, co najważniejsze, z mocą zadeklarował, że Polska już nigdy nie będzie osamotniona.
Takie mowy rządzą się oczywiście swoimi prawami, trudno też zapisywać prezydenta USA do naszej politycznej wojenki – ale oczywiste jest, że słowa Obamy współgrają z przekazem Komorowskiego i Donalda Tuska, a nie z tezą PiS, że Polska to kraj klęski, upadku oraz niemiecko-rosyjskie kondominium.
Tego samego dnia, 4 czerwca, Bronisław Komorowski wygłosił orędzie do Zgromadzenia Narodowego, czyli posłów i senatorów. To wyjątkowa formuła, przypominająca o mocnym, pochodzącym z wyborów powszechnych mandacie głowy państwa. Urzędnicy prezydenta dodają przy tym, że na taką formę kontaktu z parlamentem nie zdecydował się żaden z poprzedników Komorowskiego – orędzia nie wygłosił ani Aleksander Kwaśniewski, ani Lech Kaczyński. I nie było to tylko ceremonialne wystąpienie, Komorowski mówił trochę jak nadpremier.
„Politycy mają często skłonność do myślenia o następnych wyborach, a nie o następnym pokoleniu. Jeśli nie przyspieszymy reform, Polska trwale spowolni. Od nas zależy, czy nadamy państwu polskiemu impet, który umożliwi intensywny rozwój, a przede wszystkim nada polskiej wolności nową jakość i otworzy szansę na sukces drugiemu pokoleniu polskiej wolności w kolejnych 25 latach” – mówił prezydent.
Dla wszystkich znających uczulenie Tuska na słowo „reforma” było jasne, że premier dostał właśnie od prezydenta prztyczka.
Drugim był fragment orędzia dotyczący euro: „Stajemy wobec konieczności opracowania nowej strategii integracji europejskiej. Jej formułowanie musi polegać między innymi na rozstrzygnięciu dylematu, czy faktycznie dążymy do przyjęcia wspólnej waluty” – mówił Komorowski. I dodał: „Jeśli mówimy o potrzebie zapewnienia Polsce miejsca w centrum decyzyjnym Europy, a nie na jej marginesach – musimy odważnie zmierzyć się z tym wyzwaniem”.
Przeciwnik z koszmarnego snu
Jak słychać z Kancelarii Premiera, Tusk nie był zachwycony. Bo ostatnie, czego by sobie życzył, to debata o euro. Trzy czwarte Polaków, co wykazał niedawny sondaż GfK Polonia, nie chce dziś wspólnej waluty.
W orędziu prezydent zapowiedział też kilka inicjatyw legislacyjnych – w sprawie bezpieczeństwa państwa, organizacji pozarządowych czy ulg podatkowych dla rodzin wielodzietnych. I znów, opozycji trudno było się do czegoś przyczepić, politycy PiS i SLD akcentowali więc raczej rozdźwięk między prezydentem a rządem, ale trudno przypuszczać, by mogli w ten sposób poważnie zaszkodzić Komorowskiemu.
Kolejnym akcentem obchodów rocznicy transformacji było wręczenie odznaczeń państwowych i wydany z tej okazji bankiet. Kilka lat temu obrazek wspólnie świętujących 25-lecie transformacji Romana i Macieja Giertychów, Ludwika Dorna (podobno branego pod uwagę jako nowy człowiek prezydenckiej ekipy), Michała Kamińskiego, Waldemara Pawlaka, polityków Platformy i weteranów Unii Demokratycznej byłby uznany za sen wariata; 5 czerwca tego roku w ogrodach Pałacu Prezydenckiego oni wszyscy naprawdę się spotkali.
Umiejętność przyciągnięcia ludzi z tak różnych politycznych parafii choć w części tłumaczy wysokie noty prezydenta w sondażach, zbliżone do tych, które po czterech latach prezydentury zbierał Kwaśniewski. Komorowski wydaje się uodporniony nawet na kryzys Platformy; zbudował sobie na tyle niezależne zaplecze, że Polacy nie patrzą na niego jak na partyjnego polityka. W majowym badaniu CBOS 67 proc. ankietowanych chwaliło jego pracę. Aprobatę wyrażała nawet połowa wyborców PiS, krytykę – 37 proc. z nich. Komorowski od początku prezydentury prowadzi też w rankingu zaufania do polityków, w maju ufało mu 70 proc. Polaków. Stosunkowo słabsze notowania – ale inni politycy i tak chętnie by się z nim zamienili – ma wśród najmłodszych wyborców: pracę prezydenta chwali połowa z nich, a 56 proc. mu ufa. Czyli nawet pokolenie, w którym w eurowyborach triumfowała partia Janusza Korwin-Mikkego przed PiS, patrzy na Komorowskiego przychylnie.
Wiele razy pisano i mówiono już o źródłach tego sukcesu. Komorowski odpowiada potocznemu wyobrażeniu, jaki powinien być prezydent. Trochę dostojny, a trochę jowialny, głowa licznej rodziny; katolik z ładną kartą opozycyjną i dobrymi relacjami z przynajmniej częścią Kościoła. Idzie środkiem drogi, unika skrajności. Dla PiS to przeciwnik jak z koszmarnego snu, bo – inaczej niż Tusk – ma wizerunek polskiego, dość konserwatywnego patrioty i potrafi walczyć z Kaczyńskim na jego własnym podwórku. Prezes PiS po porażce w wyborach prezydenckich 2010 r. diagnozował, że Komorowski wygrał przez nieporozumienie, bo Polacy uwierzyli w jego wizerunek, a nie widzieli, jaki jest naprawdę. A jaki jest naprawdę, to dopowiadają od kilku lat prawicowe media, w szczególności „Gazeta Polska” – Komoruski, rezydent Pałacu, marionetka Putina, obrońca WSI, szkalujący Lecha Kaczyńskiego. Tyle że ten intensywny przekaz, jak widać, nie trafia nawet do większości wyborców PiS.
Prezydentowi kłopotów wizerunkowych nie przysparza rodzina; nie ma głośnych rozwodów, blogów, tańców z gwiazdami. Anna Komorowska jako pierwsza dama wspiera męża i dobrze zastępuje go na różnych uroczystościach, ostatnio na inauguracji prymasa Polski abp. Wojciecha Polaka w Gnieźnie.
Ekipa bez fochów
Spokojnie jest też w Kancelarii, gdzie próżno szukać zastępów polityków Platformy, którzy narażaliby prezydenta na wstrząsy w rytm partyjnych konfliktów i wahań poparcia. Raczej dawni unici, samorządowcy, działacze organizacji pozarządowych, sporą reprezentację ma Klub Inteligencji Katolickiej, z którego wywodzi się na przykład szef Kancelarii Jacek Michałowski.
Tu nawet intrygi snuje się bez specjalnego zapału. Trwają podobno zakulisowe starania o dymisję Jaromira Sokołowskiego, podsekretarza stanu odpowiedzialnego za politykę międzynarodową. Mówi się zatem, że zawalił organizacyjnie wizytę w Izraelu i dlatego za karę nie przygotowywał wizyty w Watykanie. No i podkreśla się, że jako jeden z nielicznych ministrów nie ma tytułu sekretarza stanu. Ale obalanie Sokołowskiego idzie niesłychanie opornie, bo prezydent przywiązuje się do ludzi, a Sokołowski towarzyszył mu jeszcze, gdy Komorowski był marszałkiem Sejmu.
Można też usłyszeć opinie, że wysocy urzędnicy Kancelarii nie panują nad prezydenckim kalendarzem. Bronisław Komorowski nie był na przykład na uroczystej premierze „Powstania Warszawskiego”, co wytknął mu „Fakt” i media prawicowe. Udział w uroczystości storpedowała kolacja z parą wielkoksiążęcą z Luksemburga.
– Wizyty na tym szczeblu przygotowuje się miesiącami, więc od dawna było wiadomo, że prezydent będzie tego wieczoru zajęty. Można było znaleźć inną datę premiery, tylko w Kancelarii nikt tego nie przypilnował – mówiono w Belwederze.
Ale nawet jeśli te historie są prawdziwe, to nijak się mają do klimatu panującego w Kancelarii za Lecha Kaczyńskiego. Ówczesne kłótnie ze szczegółami relacjonowały gazety; w ciągu niespełna pięciu lat Kancelarią rządziło pięciu szefów, a jeden z nich przed dymisją powiedział w wywiadzie dla „Dziennika” o prezydencie, że „fundamentalnie nie zgadza się z jego praktyką działania bez żadnego planu”.
Drogi Komorowskiego ku reelekcji nie utrudniają przesadnie rywale. Teraz to prezydent mógłby za Tuskiem ogłosić, że nie ma z kim przegrać.
Nic nie wskazuje na to, żeby w ciągu roku z głębokiego dołu wygrzebała się lewica. SLD nie ma żadnego pomysłu na wybory prezydenckie, więc na wszelki wypadek chce zamówić wielki sondaż, by wyszukać jakiegoś kandydata. I bez badań jednak widać, że ani w klubie poselskim, ani w pozaparlamentarnym otoczeniu Leszka Millera nie kryje się nikt na miarę Pałacu Prezydenckiego.
O kandydacie na prezydenta rozmyśla Twój Ruch, ale szanse Ryszarda Kalisza zmniejszyła klęska eurowyborcza i fiasko koalicji Europa Plus Twój Ruch. Pomysł, by kandydatką została Barbara Nowacka, córka Izabeli Jarugi-Nowackiej i odkrycie personalne minionej kampanii, nie znajduje większości w partii. Na dziś prawdopodobny jest zatem start Janusza Palikota, ale i on musiałby się raczej bić z reprezentantem SLD o trzecie–czwarte miejsce niż myśleć o Pałacu.
Zawodnikiem na miarę wyborów prezydenckich byłby Włodzimierz Cimoszewicz, ale ani on się do tego nie pali, ani lewica specjalnie o niego nie zabiega.
Wynik eurowyborów wskazuje na to, że jeśli w ogóle ktoś będzie rywalem dla Komorowskiego, to raczej reprezentant prawej strony, a klucze na prawicy dzierży Jarosław Kaczyński. Sam startować nie chce, raz już z Komorowskim przegrał, a kolejna porażka nie służyłaby partii przed wyborami parlamentarnymi. Wiadomo poza tym, że prezes marzy o prawdziwej władzy, a tę daje tylko fotel premiera.
Kaczyńskiemu zostają więc trzy opcje. Mógłby zainwestować w kogoś z PiS (może Jacek Sasin?), co gwarantowałoby konflikty, bo wszystkie partyjne buldogi chciałyby takiego nominata rozszarpać jako niebezpiecznego konkurenta w walce o schedę po prezesie.
Druga koncepcja to start pisowskiego intelektualisty – może Piotra Glińskiego, może Zdzisława Krasnodębskiego, który przetarł się już w kampanii, zdobywając mandat europosła. Taki pozapartyjny kandydat minimalizowałby ryzyko walki frakcyjnej.
Trzeci wariant wiązałby się z większymi przetasowaniami na prawicy. Zbigniew Ziobro jako kandydat PiS na prezydenta pachnie dziś groteską, ale porozumienie PiS z Jarosławem Gowinem nie jest już całkiem nieprawdopodobnym scenariuszem. Sytuacja w trójkącie PiS-Polska Razem Gowina-Solidarna Polska Ziobry wyklaruje się zapewne po wyborach samorządowych.
Osobnym bytem jest oczywiście Janusz Korwin-Mikke, weteran czterech ostatnich kampanii prezydenckich, który nie odpuści zapewne i piątej.
Ostatnia reduta
Wydaje się jednak, że reelekcji Komorowskiego mógłby zagrozić tylko konflikt z Tuskiem. Zasadnicze znaczenie w ostatnim roku tej kadencji prezydenta będą zatem miały relacje z premierem. Rywalizację wymusza w pewnym sensie konstytucja, która daje wprawdzie realną władzę premierowi, ale i prezydenta wyposaża w pewne kompetencje choćby w polityce zagranicznej i obronnej, a przede wszystkim – w mandat wynikający z wyborów bezpośrednich.
I taka rywalizacja Komorowskiego z Tuskiem się toczy, choć trudno mówić o otwartym konflikcie. W czasie obchodów 4 czerwca prezydent przyćmił premiera, co można odczytywać jako rewanż za to, co robił Tusk wiosną w sprawie Ukrainy. Wtedy to premier wszedł w buty głowy państwa, prezydent był dwa kroki za nim. Dziś w Pałacu słychać złośliwe komentarze, że prezydent zajmował się Ukrainą, zanim to było modne.
Ale anonimowe docinki i delikatne różnice w publicznej retoryce to raczej wszystko, co złego może się wydarzyć między Komorowskim a Tuskiem. „Partia prezydencka” z udziałem Grzegorza Schetyny, o której donosi co pewien czas z nadzieją prawicowa prasa, to scenariusz księżycowy.
– Prezydent ma oczywiście różne pomysły, także idące w stronę partii prezydenckiej, ale nie pójdzie na wojnę z Tuskiem. To nie ten typ – uważa polityk dobrze znający atmosferę Pałacu. Ale można też zauważyć, że żadnemu z panów nie opłacałaby się taka wojna, niezrozumiała dla wyborców i grożąca porażką w wyborach zarówno prezydenckich, jak i parlamentarnych. Chyba żeby nastąpiła zupełna katastrofa w Platformie, rozpad formacji, wtedy prezydent mógłby desygnować własnego kandydata i sprawować nad nim polityczny patronat. Byłby to jakiś nieformalny powrót do poprzedniej, sprzed 1997 r., konstytucji, kiedy prezydent miał większe kompetencje, nadzorował kilka resortów. Ale to odległy wariant.
Układ nadchodzących wyborów wzmacnia Komorowskiego. Jeśli wygra własne, to potem on wskaże premiera jesienią 2015 r. A kiedyś już powiedział, że niekoniecznie wybierze lidera zwycięskiej formacji. Urzędnicy w Pałacu pytani, czy ta deklaracja jest aktualna, odpowiadają długim milczeniem.
A jeśli rząd stworzy PiS, to Pałac Prezydencki stanie się ostatnią redutą Platformy. Weto prezydenckie podwyższa próg sejmowej większości do trzech piątych głosów. Komorowski może wtedy trzymać klucze od prawdziwych i symbolicznych więzień, do jakich może chcieć wtrącić platformersów nowa władza. Wtedy jego rola będzie dosłownie kluczowa.