Niezadowolenie pojawia się po obu stronach politycznej sceny, choć po prawej stronie jest go znacznie więcej. Prawica chciała zmagań, chciała przygód, chciała rzucenia Rosji na kolana. Zamiast tego znalazła bierność i zgniłe kompromisy. Jest też niemile zaskoczona naturą Europy. Prawica sądziła, że Unia składa się z naiwnych kosmopolitów, którzy nie dbają o narodowe interesy i których łatwo będzie wykorzystać dla polskich celów. Kiedy zobaczyła, że jest inaczej, obsesyjnie tropi narodowe egoizmy. Z pasją demaskuje u innych to, co sama uważa za jedynie słuszną postawę. Lewica też narzeka, zwłaszcza jej umysłowe elity. Chciały wziąć udział w wielkim ideowym projekcie, tęskniły za wielkimi celami, a znalazły tylko wielkie interesy.
Wszystkie rozczarowania wzięły się z nieporozumienia. Polska weszła do Unii tak późno, że legendy, jakie unijna polityka wokół siebie roztacza, wzięła za rzeczywistość. Przede wszystkim uwierzono, że Unia się opiera na marzeniach, na ideach. Tymczasem ideologia była owocem sukcesów, a nie ich podstawą. Sprężyną integracji od początku były narodowe interesy. Bajką jest opowieść o ojcach założycielach, których przeszył metafizyczny dreszcz, gdy patrzyli na zniszczenia wojenne. Że wtedy nagle poczuli, że są nie tylko Francuzami, Niemcami, Włochami, lecz również Europejczykami. I postanowili stworzyć nowy ład – bez granic, bez wojen, bez rywalizacji.
De Gaulle czy Adenauer nie różnili się od swoich poprzedników, znali jedynie narodowe interesy. Bili się o nie twardo i wytrwale. Nowe było jedno – bili się pokojowo. Bo byli dramatycznie słabi, słabsi niż kiedykolwiek. Dawne światowe potęgi budziły się po wojnie zrujnowane, poranione, upokorzone, zrzucone do drugiej ligi w nowym porządku, w którym warunki dyktowały Ameryka i Rosja.