Trzeba ich nazbierać całe mnóstwo, a jedyna w pełni uczciwa metoda to uliczna żebranina, podpisowa kwesta. Udział w tej peregrynacji przez miasta i miasteczka jest dla każdego polityka obrzędem przejścia i „doświadczeniem formacyjnym”. Również dla mnie. Od ładnych paru lat mamy już wprawdzie internet, jednakże na razie trudno wyobrazić sobie zbieranie podpisów tą drogą. Nie ma ucieczki od zaczepiania ludzi na ulicy. A zaczepiać nikt nie lubi i nikt nie lubi być zaczepiany. I całkiem zrozumiała jest ta nieufność człowieka, którego ktoś zatrzymuje i zawraca mu głowę. Wszak czegoś od niego chcą. Pewnie pieniędzy? A może jednak sami chcą coś dać? Nieporozumienie wyjaśnia się szybko: chcą podpisu. A więc znowu ta polityka, motyla noga. Ktoś chce zarabiać 30 tys. miesięcznie, a ja mam mu w tym pomagać? W imię czego? Co ja będę z tego miał?
Pytania są zasadne i nie ma niedobrej odpowiedzi. Wszystko da się przedstawić w złym świetle, a politykę i polityków w szczególności. Oj, co ja się nasłuchałem! Większość nagabywanych oświadcza, że polityka ich nie interesuje. Wielu unosi się gniewem, dając wyraz swojej nienawiści do świata instytucji publicznych i partii politycznych. A powodem tej uogólnionej politycznej awersji zwykle jest niezadowolenie z własnych dochodów. Niektórzy jednak odnoszą się do konkretnej formacji i jej przedstawicieli. I tak na przykład słyszałem, że Kwaśniewski to Żyd, a „Kwaśniewska każe się seksować starym ludziom”.
Generalnie jednak czynność zbierania podpisów jest spokojna, a do spięć dochodzi rzadko. Bywa też bardzo miło, gdy trafi się na prawdziwego zwolennika.