Ideał demokratycznego państwa prawa narzucił standardy, którym zwykłe, przeciętne państwo nie wie, jak sprostać.
Jeszcze w lipcu 2013 r. do Sejmu wpłynął projekt ustawy o postępowaniu wobec „osób z zaburzeniami psychicznymi stwarzającymi zagrożenie”: ustawa stała się prawem po siedmiu miesiącach. Postępowanie wymyślono takie: dyrektor więzienia (bo ustawa dotyczy tylko więźniów) kieruje wniosek do sądu cywilnego, który po opiniach psychiatry i psychologa może skierować „stwarzającego zagrożenie” do nowo utworzonego „ośrodka zapobiegania zachowaniom dyssocjalnym”. Co sześć miesięcy sąd bada, czy trzymanie delikwenta jest dalej zasadne. Czy wysłać tam Mariusza T. – zadecyduje sąd w Rzeszowie.
Dlaczego sąd cywilny – a nie karny – i w dodatku w tzw. postępowaniu nieprocesowym? Autorzy ustawy najwyraźniej chcieli uniknąć zarzutu, że nowe prawo narusza święty dla prawnika zakaz powtórnego karania za tę samą zbrodnię. Nie sąd karny orzeka i nie na więzienie skazuje! Ale przecież laik widzi, że to tylko sztuczka prawna. W istocie – sąd może pozbawić wolności człowieka, który żadnego (nowego) czynu nie popełnił, a tylko „stwarza zagrożenie”.
Czy takie rozwiązanie może zaakceptować sędzia kształcony w duchu demokratycznego państwa prawa? – Gdyby pan mnie pytał przed sprawą Breivika, odpowiedziałbym: bezwzględnie nie. Dziś nie mam już takiej pewności – mówi prof. Jerzy Sarnecki, autorytet w dziedzinie kryminologii. Sarnecki pracuje w Skandynawii, znanej z łagodnego karania i mniejszej niż gdzie indziej przestępczości. Norwegowie, w parę miesięcy po zbrodni, a przed procesem, stworzyli specjalną ustawę – na wypadek gdyby Breivika uznano za chorego i odesłano do szpitala (z natury rzeczy mniej pilnowanego).