Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Bitwa o datki na dziatki

Brytyjscy Polacy

David Cameron w wywiadzie dla BBC stwierdził, że to niewłaściwe, żeby Brytyjczycy płacili zasiłki na czyjeś dzieci w Polsce. David Cameron w wywiadzie dla BBC stwierdził, że to niewłaściwe, żeby Brytyjczycy płacili zasiłki na czyjeś dzieci w Polsce. Sally Anscombe/Getty Images/Flickr RF / FPM
Polacy mieszkający w Wielkiej Brytanii nie przestraszyli się zapowiedzi premiera Davida Camerona o odebraniu imigrantom prawa do świadczeń na dzieci. Są pewni, że Bruksela ich obroni. Poza tym nie mają czasu na rozważania, bo pracują.
W 2012 r. Polki urodziły w Wielkiej Brytanii 21 tys. 156 dzieci, najwięcej wśród imigrantów.Zbigniew Osiowy/Forum W 2012 r. Polki urodziły w Wielkiej Brytanii 21 tys. 156 dzieci, najwięcej wśród imigrantów.

Na stronie internetowej brytyjskiego odpowiednika ZUS, HM Revenue and Customs, w rozdziale ze wskazówkami dla tych, którzy nie są obywatelami brytyjskimi, a chcą starać się o Child Benefit – świadczenie na dziecko, przykładowa rodzina pochodzi z Polski: Aleksy z żoną i dwójką dzieci. Bo też i dwie trzecie imigrantów w Wielkiej Brytanii dostających ten zasiłek to Polacy.

Gdy dziennik „Daily Mail” pod hasłem „Dokąd idą pieniądze?” opublikował listę 10 państw, których obywatele pracujący w Zjednoczonym Królestwie pobierają wolny od podatku zasiłek na dziecko, na pierwszym miejscu była Polska z ponad 25 tys. dotowanych przez brytyjski budżet dzieci, z czego kilka, może kilkanaście tysięcy żyje – jak się tu mówi – „w ich starym kraju”. Następna w kolejności Irlandia ma aż 10-krotnie mniej dzieci korzystających ze wsparcia brytyjskich podatników. W sumie wszystkich dzieci imigrantów dotowanych zasiłkami jest ok. 40 tysięcy.

Child Benefit to 81 funtów (ok. 400 zł) miesięcznie na pierwsze dziecko i 53 na kolejne. Jeżeli imigrant ma prawo pobytu w Wielkiej Brytanii, pracuje, studiuje lub jest zarejestrowany jako bezrobotny i jest prawnym opiekunem dziecka, może wystąpić o zasiłek.

Jest jeszcze drugie świadczenie, tzw. Child Tax Care (obliczany na podstawie liczby dzieci, przepracowanych przez rodziców tygodniowo godzin i wysokości przychodów rodziny w poprzednim roku podatkowym). W Wielkiej Brytanii nie są to bardzo duże pieniądze, ale niektórym początkującym emigrantom pozwalają przeżyć do pierwszego.

Wielka mniejszość

W skali kraju to już jednak całkiem spore sumy. Prawie 37 mln funtów idzie co roku na Child Benefit, a kolejne niespełna 19 mln na Child Tax Care dla dzieci imigrantów. Wydatki na wszystkie imigracyjne dzieci – te, które są z rodzicami, i te, które do Wielkiej Brytanii nie przyjechały – to ponad 50 mln funtów i taką sumą epatują brytyjskie media. Niespecjalnie przejmują się opiniami ekspertów, że brytyjski skarb państwa wydałby znacznie więcej, gdyby dzieci imigrantów przyjechały do Wielkiej Brytanii, tu chodziły do szkoły, tu się leczyły.

W lutym 2013 r. brukowy „Daily Mail” alarmował: „Imigranci pobierają milion funtów miesięcznie na dzieci, które zostały w ich ojczystych krajach, a tysiące brytyjskich rodzin pozbawia się prawa do zasiłku rodzinnego”. W Wielkiej Brytanii akurat zmieniono zasady przyznawania Child Benefit, pozbawiając tego świadczenia brytyjskie rodziny, w których jedno z rodziców zarabia rocznie więcej niż 60 tys. funtów, i bulwarówki żyły tym jakiś czas.

Poważniejsze media drukowały jednak wyliczenia University College London i London School of Economics, że imigranci płacą do budżetu o 34 proc. więcej, niż z niego otrzymują, a PKB dzięki nim rośnie szybciej, o 0,2 pkt proc. rocznie. A „The Economist” dodawał, że w niektórych lokalnych społecznościach, gdzie osiedlali się przybysze z Europy Wschodniej, przestępczość spadła nawet o jedną trzecią.

Jednak niedawno – ku zgodnemu oburzeniu polskich polityków – premier Wielkiej Brytanii David Cameron wypowiedział się w podobnym tonie jak brukowce. W wywiadzie dla BBC stwierdził, że to niewłaściwe, żeby Brytyjczycy płacili zasiłki na czyjeś dzieci w Polsce. Powody oczywiste i polityczne.

Antyeuropejskie nastroje w społeczeństwie, zapowiedź referendum w sprawie dalszego członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii i duża obawa przed napływem Rumunów i Bułgarów, dla których od 1 stycznia tego roku Anglia musiała, zgodnie z wymogami unijnymi, otworzyć rynek pracy – tłumaczy dr Michał Garapich, wykładowca na Uniwersytecie ­Roehampton w Londynie, który od 2005 r. bada polskich imigrantów w Wielkiej Brytanii. – A dlaczego mowa akurat o Polakach? Bo skala polskiej imigracji w ciągu ostatnich 10 lat była dla Brytyjczyków ogromnym zaskoczeniem.

Według szacunków GUS z października 2013 r. Polaków jest w Wielkiej Brytanii przynajmniej 630 tys. Po Hindusach są największą mniejszością na Wyspach, a według ostatniego spisu powszechnego w Anglii i Walii polski stał się najczęściej używanym językiem, zaraz po angielskim i walijskim. Na początku zachwytu nie było, ale była brytyjska uprzejmość.

Po 1 maja 2004 r. na ogólnej fali zdumienia skalą migracji z Polski media prześcigały się w publikowaniu zdjęć wąsatych budowlańców, którzy czasem z żonami i dziećmi, ale jednak częściej sami, z reklamówkami w ręku, stali na dworcu autobusowym Victoria, nie bardzo wiedząc, gdzie by tu znaleźć miejsce do spania. Ale odpytywani przez media Anglicy dziwili się stawkom nowych pracowników, kilka razy niższym od tych proponowanych przez rodzimych fachowców, chwalili punktualność, motywację, sumienność i to, że trzymają w ryzach brytyjską inflację.

Łabędziożercy i ofiary

Nowych przybyszów zagadywali – w wyspiarskim stylu. Paula i Jacek (w Londynie od 2005 r.) pamiętają, jak niemal przy każdej okazji zaczepiano ich, a to w metrze, a to w kolejce w sklepie – taki small talk o pogodzie. Gdy okazywało się, skąd przyjechali, wciąż ktoś stwierdzał: „Och, moja nowa sprzątaczka też jest Polką”. Lecz z uśmiechem. Wtedy z pracą nie było najmniejszych problemów.

Paula do dziś pracuje w agencji nieruchomości, do której trafiła przez ogłoszenie w bezpłatnej gazecie, Jacek trochę się tułał – budowa, recepcja w hotelu i w końcu też agencja nieruchomości. Mają wynajęte mieszkanie dwa kroki od Tamizy z wiktoriańskim kominkiem i bożonarodzeniowym wieńcem na drzwiach wejściowych. Obojgu udało się dorobić życia w dobrym standardzie, bez polskich problemów z biurokracją, nieuprzejmością w komunikacji miejskiej i umowami śmieciowymi – co zawsze ich zdumiewa, gdy wracają na chwilę.

Jednak wielu – też z wyższym wykształceniem – poprzestało na zmywaku, w nocy koczując w kilkuosobowych pokojach, razem z innymi Polakami, bo swojsko i taniej. Dopóki była praca, zasiłki ani ubezpieczenie aż tak ich nie interesowały. Także dlatego, że trzeba by się dowiedzieć, jak je zdobyć.

Bardzo wielu nigdy nie ruszyło się z tego dworca Victoria dalej niż na ławkę parkową, pod most albo do porzuconego auta. Takie grupy, głównie mężczyzn między 35 a 45 rokiem życia, mijał codziennie w parku John Downie, brytyjski urzędnik z dzielnicy Hammersmith. To po jego telefonie w 2007 r. w Londynie pojawiła się Barka, polska fundacja z Poznania, która odesłała z Wielkiej Brytanii do Polski ponad 2,5 tys. ludzi. – Bywało, że niektórych bardzo ciężko było do tego namówić. Problemy z pracą, nadużywanie alkoholu, brak znajomości języka powodowały w wielu przypadkach załamanie oraz nieodwracalne zmiany zdrowotne i psychiczne – opowiada Agnieszka Baczkiewicz z biura Barki w Londynie. – Poza tym, najnormalniej w świecie, wstydzili się. Mieli pojechać do lepszego świata i dorobić się, odnieść sukces, wesprzeć rodziny. Mimo to w 2008 r. nasz bus kursował do Polski regularnie, przynajmniej raz w tygodniu.

Polonię uliczną udało się w końcu ograniczyć, lecz tymczasem przyszedł globalny kryzys gospodarczy. Przystopowała branża budowlana, w której, według oficjalnych statystyk Brytyjskiego Inspektoratu Bezpieczeństwa i Higieny Pracy, Polacy stanowili – i do dzisiaj stanowią – główną grupę pracowników imigrantów. Według danych opracowanych przez serwis POLITYKA INSIGHT pracowali i najczęściej pracują w gastronomii i hotelarstwie (ponad 30 proc.), przemyśle (25 proc.) oraz bankowości i finansach (kilkanaście procent). Każdą z tych branż mocno przetrzebiły oszczędności i redukcje. Jednak wbrew temu, co piszą brytyjskie brukowce, zasiłek dla bezrobotnych (56,8 funta tygodniowo, ok. 250 zł) pobiera niecałe 3 proc. zdolnych do pracy Polaków, czyli mniej niż samych Brytyjczyków, choć wskaźnik bezrobocia w 2011 r. wyniósł wśród Polaków 5 proc., czyli mniej niż w skali całego kraju (8 proc.).

Nieswoi, ale swoi

Mimo że polscy bezdomni zaczęli znikać z londyńskich ulic (choć np. w Londynie wciąż stanowią jedną trzecią żyjących na ulicy imigrantów), gdy zmieniła się sytuacja gospodarcza oraz polityczna, politycy i media sięgnęły po tych, co zostali, żeby udowodnić, że zjawisko imigracji ma przerażające aspekty.

W kolejnych gazetowych tekstach imigranci okazali się więc zdolni do pożerania grillowanych szczurów i popijania ich alkoholowym płynem do mycia rąk, kradzionym ze szpitali (to niestety prawda). Albo wręcz pożerania upieczonych łabędzi (nieprawda). W złagodzonej i zabawnej formie szczur z polską flagą wystąpił w telewizyjnym programie dla dzieci. Nałożyło się na ten nowy trend parę dramatycznych epizodów kryminalnych; zabójstwo pięciu osób z własnej rodziny przez Polaka na wyspie Jersey w 2011 r. albo zagłodzenie na śmierć przez rodziców czteroletniego Daniela Pełki w 2012 r. w Coventry (swoją drogą i tak potraktowane przez brytyjskie media oględniej, niż zrobiłyby polskie w analogicznej sytuacji).

Agnieszka Baczkiewicz z Barki twierdzi jednak, że najgorszy okres Polacy w Wielkiej Brytanii mają już za sobą. – Ci, którzy przyjeżdżają teraz, są młodsi, lepiej przygotowani, również na to, że może im się nie udać – opowiada. Niezależnie od tabloidowego szumu etykietka, która istotnie przylgnęła do Polaków, jest inna: niewidzialna mniejszość. Przy czym niewidzialność oznacza niekłopotliwość. Wtopienie się w wielokulturowe brytyjskie społeczeństwo.

Z opublikowanego w 2011 r. przez Instytut Spraw Publicznych raportu o tym, jak Brytyjczycy postrzegają Polaków, wynika, że większość (70 proc.) myśli o nich jako o tanich i solidnych pracownikach, z których są zadowoleni – jako pracodawcy. Że bardzo chętnie widzą u siebie Polaków turystów. Choć nieco mniej chętnie Polaków przyjaciół, sąsiadów albo członków rodziny. I to jest właśnie wstęp do rozdziału drugiego polsko-brytyjskiej kohabitacji.

Dla tych Polaków, którzy na Wyspach założyli firmy, dorobili się jakichś pieniędzy, statusu – ale nie są chętnie widziani w roli przyjaciół – to zaczyna być dyskomfort. Skarżą się na samotność; brak czasu na życie towarzyskie, społeczne, ale i brak zachęty ze strony Wyspiarzy, żeby zacieśniać kontakty. Bo jednak – no cóż, imigrant…

A dorobili się. Z obserwacji Pauli i Jacka wynika, że coraz pokaźniejsza jest grupa polskojęzycznych klientów, których stać na mieszkanie (ok. 2 mln zł) lub wręcz dom (odpowiednio więcej), mają zdolność kredytową liczoną przez brytyjskie banki oraz konieczne na Wyspach 20 proc. gotówki – na wkład własny. I coraz lepszą pozycję zawodową.

Już siedem lat temu polscy ludzie sukcesu, robiący karierę jako finansiści, prawnicy, lekarze, architekci, stowarzyszyli się w Polish Professionals in London, organizacji, której celem jest nie tylko pomoc w rozwoju zawodowym swoich członków, ale – co istotniejsze dla całej polskiej diaspory – promocja pozytywnego wizerunku Polaków w społeczeństwie brytyjskim. Wiedzą, że Polacy staną się podmiotem, a nie tylko rekwizytem brytyjskiej rzeczywistości, dopiero gdy zaczną uczestniczyć także w życiu politycznym.

Stąd w ramach stowarzyszenia działa nie tylko grupa biznesowa, ale i polityczna. Zachęcają swoich rodaków do starania się o brytyjskie obywatelstwo, przekonując, że zainwestowanie tysiąca funtów (taka jest opłata) zwróci się wielokrotnie. Namawiają do udziału w wyborach: jednym z flagowych projektów stowarzyszenia jest akcja Polacy Głosują z 2008 r. Inne akcje PPL to np. kampania na rzecz Prawdy Historycznej oraz program mentoringowy dla studentów, PoProStu (Polish Professionals Studentom), którego celem jest pomoc polskim studentom z angielskich uczelni w starcie do kariery zawodowej.

Przewodniczącym PPL jest Łukasz Filim, finansista, od roku obywatel Zjednoczonego Królestwa. Filim pracuje w Londynie od początku otwarcia granic, czyli od 9 lat. Zaczynał od pracy na stanowisku kasjera, dziś jest menedżerem oddziału banku Barclays w londyńskim City. Polscy profesjonaliści spotykają się raz w tygodniu w polskim klubie restauracji Ognisko, położonym nieopodal londyńskiego Muzeum Nauki. Co roku w karnawale organizują bale przebierańców. W zeszłym roku bal był na wynajętym statku pływającym po Tamizie, tegoroczny o tematyce filmowej PPLove Party Filmowe w Sali Malinowej Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego przy King Street. Dochód z imprezy jak zwykle przeznaczą na pomoc Stowarzyszeniu Barka.

Inna, trochę bardziej elitarna organizacja polskiej emigracji w Londynie, która też pracuje na rzecz poprawy wizerunku Polaków nad Tamizą, to Polish City Club. Skupia około 80 członków, prezydentem klubu jest Dorota Zimnoch, ekspert finansowy z londyńskiego City. Polakom na Wyspach coraz mniej odpowiada rola niekłopotliwych niewidzialnych. Dr Michał Garapich podaje przykład Polaka, który podał do sądu swojego nieuczciwego pracodawcę, wygrał proces, a w najbliższych wyborach lokalnych będzie startował jako kandydat Partii Pracy.

Tymczasem z raportu Instytutu Spraw Publicznych wynika, że Wyspiarze najmniej chcą Polaków w roli radnych i Polaków z brytyjskim obywatelstwem. Na to jednak, że Polaków-Brytyjczyków przybywa, nie mają wpływu. Polka-żona jest atrakcyjna: coraz częstsze są małżeństwa mieszane.

A może jakaś demonstracja?

W 2011 r. o brytyjskie obywatelstwo wystąpiło prawie 2 tys. Polaków i liczba ta wzrasta. W 2012 r. Polki urodziły w Wielkiej Brytanii 21 tys. 156 dzieci, najwięcej wśród imigrantów, a w brytyjskich szkołach między 2008 a 2012 r. liczba polskich uczniów się podwoiła, do 54 tys.; swoją drogą to ciekawe, że zasiłki pobiera dużo mniej – 25 tys. dzieci. Nie wszystkim przyznają, ale też nie wszyscy występują. Jedni unoszą się honorem, że skoro zarabiają, nie będą brać zapomóg. Inni nie chcą z obawy, że pobieranie zasiłków może im przeszkodzić w staraniu się o brytyjskie obywatelstwo.

Nie wiadomo dokładnie, ile z 25 tys. dotowanych przez brytyjski budżet dzieci przebywa w Polsce. Czasem – jak w przypadku dwóch córek Joanny – zostawione po to, by skończyły szkołę. Czterolatka mieszka z mamą na Wyspach, 15-latka z dziadkami w Milanówku pod Warszawą.

Eurosierot w domach dziecka lub w rodzinach zastępczych jest zaledwie 2200. Ale z badań MEN z 2010 r. wynika, że nawet 40 tys. dzieci w polskich szkołach w Polsce wychowuje się bez obojga rodziców. Z powodu emigracji.

A wracając do sprawy zasiłków na dzieci: na forach internetowych dla Polaków żyjących w Wielkiej Brytanii burza trwała krócej niż w mediach. Na ­mojawyspa.co.uk jedynie Norbert zaproponował, żeby w związku z tym zorganizować może jakąś demonstrację Polaków pod siedzibą Camerona na Downing Street i okazać stanowcze niezadowolenie oraz zaprezentować dumę potomków bohaterskich lotników z czasów drugiej wojny. Poza tym było konkretnie: że prawo do ­zasiłków wynika z przepisów unijnych o ­swobodnym przepływie pracowników, więc Cameron może tylko straszyć.

Emocji nie widać także na ulicy. Mimo że według ostatnich brytyjskich sondaży niechęć do imigrantów deklaruje prawie 80 proc. Brytyjczyków, nie przekłada się to na życie codzienne. Jest jak zwykle: small talk.

Polityka 3.2014 (2941) z dnia 14.01.2014; Temat tygodnia; s. 10
Oryginalny tytuł tekstu: "Bitwa o datki na dziatki"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną