Juliusz Ćwieluch: – Dlaczego podał się pan do dymisji?
Waldemar Skrzypczak: – Było coraz większe ciśnienie wokół mojej osoby, mnóstwo ataków. Moja rodzina bardzo długo to wszystko znosiła. Ale po ostatniej serii artykułów w „Gazecie Wyborczej” było coraz ciężej. Uznałem, że moje pozostanie na stanowisku za dużo wszystkich kosztuje. Nie chciałem być też pretekstem do ataków na ministra Siemoniaka.
Za co atakowała pana „Gazeta Wyborcza”?
Poszło o jedno z pism, które wysłałem do mojego odpowiednika w Izraelu. Podobnych pism było więcej. To konkretne związane było z pozyskaniem technologii dronów uzbrojonych. Dodam, że prowadziłem bardzo ożywioną korespondencję z moimi odpowiednikami z innych krajów.
Armia izraelska, oprócz Stanów Zjednoczonych, ma największe doświadczenie w wykorzystywaniu uzbrojonych bezpilotowców. To nowa technika i państwa zazdrośnie strzegą informacji na jej temat. Nam też zależało, żeby nie kupować latających zabawek, tylko latającą broń. Mało wiedzieliśmy o tego rodzaju systemach. Po tej wymianie pism Izraelczycy zgodzili się na przyjazd naszych oficerów i prezentację możliwości bezpilotowców uzbrojonych w bomby i rakiety. Wcześniej nie chciano nam tego pokazać. Nie mieliśmy żadnej wiedzy w tym zakresie.
Rozumiem intencje, ale nie rozumiem, dlaczego wskazywał pan w jednym z listów konkretnego producenta i to w taki sposób, jakbyśmy już dokonali wyboru jego sprzętu?
Każdy, kto dobrze zna angielski, może sam przeczytać ten list. Jest tam dokładne odniesienie do relacji międzyrządowych, które będą wyznacznikiem dalszej współpracy w zakresie bezpilotowców. Nie ma nawet słowa o przetargu, który ruszy być może w 2014 r.